wając je młodymi promieniami, oświetlało, w całej naiwnej ich piękności, najady wodotrysku Jana Goujona.
Od góry do spodu, targowisko zalane było potokami światła, a masa ludzi, trzeciej niedzieli marca, witało święto wiosny wykrzyknikami i śmiechem radosnym, jak piosenka.
Bo też mieli ludzie powód do śmiechu i śpiewu zarazom: szary ów targ, zwykle ponury i smutny przez ciąg sześciu miesięcy zimowych, nocą przywdział koronę z róż, fiołków i pierwiosnków; wyglądał cały na „targ Kwiatowy.“
Przechodnie, mężczyźni i kobiety, każdy chciał coś nabyć; ta kwiatek do gorsu, ten bukiecik do przystrojenia ciemnego ubrania; ten goździk, ów lewkonję, niektórzy nareszcie te drobne wiązanki pełne woni, jakie opiekuńcza przyroda rozrzuca po łąkach z niezmordowaną szczodrobliwością.
Jednym z używających najbardziej rozkoszy tego ocknienia przyrody, był młodzieniec, wyciągnięty, z rękami założonemi pod głowę, na noszach używanych przez posłańców, stojących przy murze pomiędzy oknem i drzwiami szynku, spoglądający w stronę wodotrysku Niewiniątek.
Patrząc na tego młodzieńca ubranego w aksamit, rozciągniętego niedbale i zdającego się pochłaniać wszystkiemi porami ciała promienie gwiazdy ożywczej, z czarnomi oczami i brodą tegoż koloru, wziąć go było można za zniewieściałego lazarona, spoczywającego na słońcu, ozłacającem wybrzeże Mergellina, albo St. Lucia.
A jednak, przypatrując się bliżej i uważniej, myliłby się bardzo, ktoby powziął o nim zdanie takie i żałował, iż porównał go z obojętnymi Neapolitańczykami, których rysy wyrażają lenistwo i zwierzęcość jedynie.
Dość było rzeczywiście rzucić okiem na twarz jego piękną, ażeby zrozumieć, że nie jest on posłańcem należącym do tych, co cisną się do pierwszego lepszego pakunku. Męzka jego piękność, wyraz twarzy rozumny, godność postawy, oryginalność ubrania, wszystko wskazywało w nim człowieka, którego czytelnicy nasi poznali zapewne, a mianowicie tajemniczego Salvatora, głównego bohatera powieści naszej.
Od siódmej rano, młodzieniec załatwił już dwa czy trzy zlecenia, gdyż nie brakowało mu ich, a wyznać należy, iż
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/668
Ta strona została przepisana.