Za tę cenę aptekarz radby był wstawać trzy razy na noc. To też rozpływał się w podziękowaniach. Co widząc Jan Robert, prosił o pozwolenie pozostania jeszcze kilka chwil na dworze dla wysłuchania żałosnej melodji, która wciąż rozlewała się w powietrzu.
— Zostańcie panowie jak długo chcecie! odpowiedział aptekarz.
— A pan? zapytał Jan Robert.
— Oh! mnie to nie przeszkadza, z uwagi, że zamknę drzwi i położę się spać napowrót.
— A jakżeż my wyjdziemy?
— Drzwi od ulicy zamykają się tylko na klamkę i na zasuwkę, dosyć będzie odsunąć zasuwkę i podnieść klamkę a będziecie na ulicy.
— A kto zamknie drzwi za nami?
— Ba! drzwi! chciałbym mieć tyle tysięcy franków dochodu, ile razy na rok one stoją otworem.
— A więc wszystko dobrze? rzekł Jan Robert.
— Wszystko dobrze, odparł uradowany herborysta.
Potem zamknął drzwi i pozostawił dwóch młodzieńców panami dziedzińca.
Przez ten czas Salvator zbliżył się do jednego z okien na dole, przez którego szyby widać było światło.
Widocznie z tego pokoju, do którego należało to okno, wychodziła melodja.
Salvator spróbował pociągnąć do siebie okiennice; nie były zaczepione wewnątrz i rozeszły się. Wtedy, przez otwór w firance, spostrzegli młodego, trzydziestoletniego mężczyznę, który siedząc na dość wysokim taburecie, grał na wiolonczeli. Chociaż miał przed sobą na pulpicie otwarte nuty, młodzieniec nie zdawał się zaglądać w nie, lecz oczy jego były wzniesione w niebo; zdawał się nawet nie mieć świadomości o tem co grał: postawa jego wyrażała człowieka szarpanego smutnem uczuciem, ręka machinalnie prowadziła smyczek, ale myśl była gdzie indziej. Odbywała się w nim widocznie straszna walka; zapewne walka woli z boleścią, bo od czasu do czasu czoło jego zachmurzało się, a dobywając wciąż najsmutniejsze akordy z instrumentu, zamykał oczy, jak gdyby nie widząc rzeczy zewnętrznych, tracił razem z niemi poczucie bólu wewnętrznego. Nareszcie wiolonczela zdała się, jak
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/68
Ta strona została przepisana.