A położenie było groźne; to też przerażony, wydawał krzyki błagalne.
— Panie Bartłomieju! panie Bartłomieju! przysięgam, że nie dla niej przyszedłem... przysięgam, że niewiedziałem o jej tu bytności!
— A po co, nędzniku?
— Nie dajesz mi czasu do wytłómaczenia.
— Więc do kogo, mów!
— Do pana Salvatora.
— Łżesz!
— A! zadusisz mnie!... ratunku!
— Do kogo przyszedłeś?
— Do pana Salvatora, mówię... gwałtu!
— Ja się pytam, do kogo przyszedłeś?
— Do mnie, odezwał się z po za pleców mordowanego głos łagodny a poważny i stanowczy. Puść tego człowieka, Janie.
— Czy tylko prawdę mówisz, panie Salvatorze?
— Wiadomo ci przecież, iż nigdy nie kłamię... Puść go więc, mówię.
— Do kata! czas był, żebyś nadszedł, panie, rzekł cieśla, wypuszczając z kleszczów ofiarę i oddychając chrapliwie, na podobieństwo bydlęcia, jakiego nosił przydomek.
Fafiou byłby po tym wypadku stracił chęć do zwykłych zajęć, a pan Galileusz Kopernik, szwagier pana Zozo z Północy, zmuszony by został tego wieczoru obejść się bez pajaca.
Cieśla uspokojony nareszcie, odwróciwszy się tyłem do człowieka, którego poczytywał za szczęśliwego współzawodnika w serduszku panny Fifiny, dozwolił mu wyjść spokojnie w towarzystwie Salvatora.
Salvator wrócił na zwykłą swoją placówkę przy murze; Fafiou udał się za nim, zwalniając węzeł chustki na szyi, dla otwarcia szerszej drogi postępowi powietrza.
— A! panie Salvatorze, przemówił nareszcie, winien wam jestem świeczkę! po drugi to już raz wybawiasz mnie z