pazurów śmierci, na honor! to też, słowo Fafiou! jeżeli kiedy oddachym wam mógł przysługę, rozporządzaj mną!...
— Może też zaraz wezmę cię za słowo, podchwycił Salyator.
— O! wtedy uczynisz mnie najszczęśliwszym.
— Oczekiwałem cię właśnie.
— Doprawdy?
— I straciwszy nadzieję zobaczenia, chciałem napisać do ciebie.
— Istotnie za późno przychodzę, lecz uważcie panie, że znalazłem Musettę (Kobzę), a gdy ją ujrzę samą, nie mogę powstrzymać się od wyrażenia jej moich zapałów.
— Widzę to jedynie, że kochasz się we wszystkich kobietach, rozpustniku.
— O! nie panie Salvatorze, bóstwem mojem jest Musetta.
— A Fifina?
— Tej nie lubię; ona to sama prześladuje mnie miłością i kusi, lecz ja, widząc ją nadchodzącą, biorę nogi za pas...
— Radzę ci uczynić to samo przy spotkaniu się z cieślą, gdyż nie zawsze możesz znaleźć mnie przy sobie.
— To cham dopiero!... Trzeba mu jednak darować, kiedy kto taki zazdrosny...
— A! więc i ty zazdrosnym jesteś?
— Jak tygrys królowej Tamatawy!
— Musettę kochasz tak gorąco?
— Aż do wyschnięcia z suchot! Patrzcie, w jakim znajduję się stanie: miłość to pożarła wszystek tłuszcz mojego ciała, słowo honoru!
— Jeśli do tego stopnia szalejesz za nią, czemu nie pobierzecie się?
— Matka jej nie pozwala.
— Tym sposobem, mój chłopcze, raz nabrać trzeba silnego postanowienia i wyrzec się tej kobiety.
— Niepodobna, dość mam cierpliwości: czekać będę.
— Na co?
— Dopóki matka zjedzoną nie zostanie... nie ominie ją to, dziś czy jutro.
Salvator uśmiechnął się nieznacznie, na dziką myśl oczekiwania krwawej uczty z ciała świekry, dla zaślubienia uwielbianej córki.
Niechaj jednak czytelnik nie nabierze ztąd nadto złego wyobrażenia o Fafiou, dzielny to był chłopiec ów pajac,
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/695
Ta strona została przepisana.