— Z kim mam zaszczyt mówić? zapytał spostrzegłszy Salvatora i Roberta.
— Z nieznajomymi przyjaciółmi, odpowiedział Salvator.
To słowo dostatecznem było dla muzyka.
— Proszę wejść, rzekł bez zwrócenia uwagi ani na dziwną wizytę, ani na godzinę nocną
.
Dwaj młodzieńcy udali się za nim, Jan Robert, idąc ostatni, zamknął drzwi za sobą.
Znaleźli się tedy w tym samym pokoju, w którym widzieli muzyka przez szybę.
Był to pokój, którego prostota zadziwiała i sprawiała zarazem przyjemność; nawet nie pokój, izdebka, ale rozkoszna, czysta i biała od góry do dołu; istna cela mnicha z rzadkości sprzętów, istny pałac dziewiczy ze skromnego i delikatnego smaku, towarzyszącego ich wyborowi.
Dziwiło za wejściem zobaczenie w niej młodego mężczyzny i z rumieńcem na czole mogłaby ci przyjść myśl, że ten młody mężczyzna chyba gwałtem wdarł się do tego skromnego gniazda. Czyż to nie sypialnia dziewczęcia, którą widać było po za firanką z białego muślinu? a też róże miesięczne, co kwitły w małych szklankach kryształowych?... Jakież to ręce doglądały tych różowych ptaszków co drzemią w klatce, jeśli nie ręce dwunastoletniej dziewczynki?... Albo to nie był pokój młodzieńca, albo młoda dziewica mieszkała z nim, zapewne siostra, a jednak na pierwszy rzut oka, muzyk zdawał się sam mieszkać.
Czy wolno przypuszczać, że inna kobieta, prócz siostry, miała prawo wnijść do tego pokoju?... Nie.
Pokój był skromny; czoło młodzieńca świetlane. Nigdy kobieta zbrukana nie weszła do tego pokoju. Nigdy cień złej myśli nie zmarszczył powierzchni tego czoła. Tłomaczyło się to w ten sposób: Tak, młodzieniec ten mieszkał tam, ale siostra doglądała jego mieszkania, czyściła je, odświeżała, stroiła kwiatami. Jakimże więc sposobem można było być smutnym w tem schronieniu?
Dwaj młodzieńcy, których gospodarz prosił siedzieć, nie chcieli tego uczynić, przed oznajmieniem celu swych odwiedzin.
— Panie, odezwał się Salvator, nim się u pana rozgoszczę, pozwól mi uczynić zapytanie. Czy jest w mocy ludzkiej przynieść ulgę w niedoli, jakiej pan zdajesz się doświadczać?
Muzyk spojrzał na tego, co mu zadał tak filantropijne
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/71
Ta strona została przepisana.