Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/72

Ta strona została przepisana.

pytanie, z tymże samym spokojem, jakiego dał dowód, o godzinie trzeciej zrana otwierając drzwi swego mieszkania, nawet nie zapytawszy się: „Kto tam?“
— Nie, panie, odpowiedział poprostu.
— Skoro tak, rzekł Salvator, to nie mamy tu co robić. Pozwól pan jednak, dla wytłomaczenia się, powiedzieć, dlaczego odważyliśmy się mieszać panu spokój. Pan... (i Salvator wskazał ręką na Roberta); pan ten ma właśnie pisać książkę o cierpieniach człowieka, studjuje więc kiedy może i gdzie może. Wszedłszy na ten dziedziniec, usłyszeliśmy pana, podeszliśmy bliżej, i przez szyby okien widzieliśmy cię płaczącego.
Młodzieniec westchnął.
Salvator mówił dalej:
— Jakakolwiek jest przyczyna tej boleści, łzy twoje głęboko nas wzruszyły i przyszliśmy ofiarować ci naszą sakiewkę, jeżeliś ubogi, ramię, jeżeliś słaby, serce, jeżeliś smutny.
Oczy muzyka zaszły łzami, ale na ten raz były to łzy wdzięczności. W słowach Salvatora, w tonie, w jakim były wypowiedziane, w fizjognomji, jaka im towarzyszyła, w całej wreszcie osobie szlachetnego młodziana była taka prawość, taka szczerość, taka wielkość, tak głębokie dla blźniego współczucie, że coś gwałtem do niego pociągało. Takiem też uczuciem wiedziony muzyk, wyciągnął doń obie ręce.
— Żałuję, rzekł, tych co chowają ranę swą przed ludźmi, nadewszystko jeżeli ta rana krwawiąca! Ukazać braciom swe rany, jest to nauczyć jak ich mają unikać. Siadajcie bracia, i posłuchajcie mnie.
Dwaj młodzieńcy umieścili się, jak im było najdogodniej; to jest, Jan Robert usiadł w fotelu, a Salvator stanął oparty o ścianę.
Muzyk rozpoczął.

XIII.
Uczeń i nauczyciel.

A teraz niech nam czytelnik pozwoli w opowiadaniu tem wyręczyć opowiadającego; będzie ono przez to zupełniejsze, gdyż da nam sposobność powiedzieć o tym samym