Izabella. A więc! od chwili ujrzenia cię, stałeś się dla mnie obmierzłym.
Gille. O nieba! o podwójne nieba!
Izabella. Przestań, i pozwól mi wypowiedzieć resztę. Po pierwsze nie kocham cię, bo nienawidzę; powtóre, zadurzoną jestem do szaleństwa w szlachcicu znakomitego domu.
Gille. Jak nazwisko tego paskudnika rywala? Izabella. Pan Leander.
Gille. Znam go i ja, lecz po takiej oznace, że wlepiłem mu kilkanaście policzków, których nigdy mi nie zwrócił.
Izabella (wymierzając mu policzek). Masz! zwracam ci dług, daj mu pokwitowanie!
Gille (oburzony). Panno Zirza... wiedz że nie pozwolę nastąpić sobie na pięty!
Izabella. Posiadasz więc oko kuropatwie?
Gille. Nie; jest to sposób mówienia.
Izabella. O! nie udawaj ze mną! Mówiłam ci więc, przed wydzieleniem policzka i powtarzam, że do szaleństwa kocham pana Leandra. Zaczęliśmy się umizgać wzajem już w połowie marca.
Gille (na stronie). A to dopiero chytra kotka! (Głośno). Od któregoż to roku?
Izabella. 1820! widzisz, że nie od wczoraj. Rozerwij więc małżeństwo nasze, choćby przez wspaniałomyślność.
Gille. A! zanadto cię kocham, panienko, żeby się na to odważyć! Izabella. Uczynisz, jak zechcesz, ja słóweczko mam do powiedzenia; jeśli zaślubisz mnie, słowo uczciwej dziewczyny, zrobię cię wnet rogaczem. Tem gorzej, że zmusiłeś mnie do wymówienia tak nieprzyzwoitego wyrazu; wszystko mi przecież jedno. (Odchodzi).
Gille (sam). Któżby mógł uwierzyć, że to córka „własna“ czcigodnego starca, który nadchodzi? Złóżmy mu podziękowanie uprzejme.
Kassander. I cóż Gille?
Gille. I cóż, panie?