Mieszkańcem tej komnaty był ubogi bakałarz cyrkułu św. Jakóba.
W epoce tej, to jest około roku 1820, zdołał on skutkiem cierpliwości, założyć na tem przedmieściu małą szkółkę dla dzieci. Za umiarkowaną cenę pięć franków na miesiąc, którą niezawsze wypłacano mu regularnie, uczył on, według swego programu, czytać, pisać, historji świętej i czterech działań arytmetycznych, ale w rzeczywistości, uczył daleko więcej niż jego program.
Będąc synem ubogiego czynszownika z prowincji, posłanym był w dziesiątym roku życia do kolegjum Ludwika Wielkiego. Zaledwo otwarto przed nim książki, aliści rozumny nauczyciel, którego kierunkowi był powierzony, poznał w nim umysł niezwykły i zdolności rzadkie.
Nauczyciel ten, skromny i uczciwy człowiek, stary latami, młody sercem; dąb, który puściłby szerokie konary na słońce świata, ale pozbawiony ciepłego powietrza i ożywczych soków, znędzniał i skarłowaciał za wilgotnemi i zbutwiałemi murami kolegjum, nauczyciel ten, po roku, powziął przyjaźń dla swego ucznia i przywiązał się do niego, jak ojciec do swego ostatniego dziecięcia.
On także, przed trzydziestu laty, przybył z głębi prowincji do Paryża, nieswój pośród tego społeczeństwa w miniaturze, zwanego kolegjum, otoczony synami zamożnych rodzin, młodzieżą bogatych, on, ubogi z rodu, równie jak i jego uczeń, w którym się odradzał niejako, żałował nieraz tej zielonej drożyny wiodącej do ojczystego folwarku, gorzkiemi łzami płakał na wspomnienie swobody, jaką tchnęło powietrze jego stron rodzinnych, nareszcie, tak jak i jego uczeń, zamknął oczy, by zapomnąć przeszłości i rzucił się na tę suchą i chrapowatą drogę nauki, gdzie najbystrzejszy zawsze się zaczepia o jakieś zagadnienia nierozwiązalne, o jakąś nieznaną teorję.
To sympatyczne podobieństwo ubóstwa, inteligencji i osamotnienia, zrazu jak powiedzieliśmy, natchnęło starego nauczyciela głębokiem uczuciem dla małego Justyna — takie było imię chłopca.
Zlewając nań pierwsze krople wiedzy, starał się osłodzić mu jej gorycze, podawał mu rękę w gęstwinach tamujących pierwszy dostęp do nauki, odgarniał ostre ciernie, palące pokrzywy; słowem troskliwość jego nic nie za-
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/74
Ta strona została przepisana.