który zanucił arję z „Jokondy,“ zaintonował po raz wtóry, ale na ten raz wpadł na wielką pieśń ze „Zbiega:“
Zaledwie doszedł do czwartego wiersza, kiedy z dwóch stron ulicy Pocztowej, to jest, z przecznicy Vignes i ulicy Puits-ąui-Parle wyszło siedmiu innych ludzi, którzy na uczynione przezeń zapytanie: wielu ich jest?... odpowiedzieli bez namysłu: Sześćdziesiąt.
— To dobrze, wyrzekł dyletant. Potem, jak wódz wydający rozkazy: Baczność wszyscy! dodał.
Ci, do których rozkaz ten był wymierzony, zbliżyli się nie odpowiadając.
Człowiek w szarym surducie mówił dalej:
— Papillon stanie za domem, Carmagnole na prawem skrzydle, a Volauvent na lewem. Avoine i inni zostaną przy mnie. Wszak dobrze wybadaliście okoliczne miejscowości, nieprawdaż?
— Tak jest, odpowiedziano jednogłośnie.
— Jesteście dobrze uzbrojeni?
— Dobrze.
— Czy wiesz co masz robić, Carmagnole?
— Wiem, odrzekł głos z akcentem prowansalskim.
— Czy masz instrukcje, Volauvent?
— Wiem, odpowiedział głos z akcentem normandzkim.
— A czy masz rydel, Carmagnole?
— Mam.
— A czy masz sznury, Volauvent?
— Mam.
— Więc rozrzućmy królewski bruk: do roboty, a żywo.
Trzej ludzie oznaczeni imionami Papillon, Carmagnolle i Volauvent, znikli z szybkością dowodzącą, że Volauvent, (wiatronogi) i Papillon (motyl) godni byli swego przezwiska, a że Carmagnolle obchodził się bez żadnego przydomku, było to skutkiem dumy przywiązanej do nazwiska rodowego.
— Co do nas, Avoine, rzekł dowódzca gromady, przejdźmy się razem, jako dobrzy przyjaciele a pogadamy, jako dobrzy mieszczanie.
Potem, wziąwszy szczyptę tabaki z tabakierki rokoko, otarłszy fularem okulary, ustawiwszy je delikatnie na nosie, zwolennik natury, dyletant, człowiek, który pragnął