do drzwi: ani duchu. Nazajutrz przyszedłem zaczaić się właśnie w miejscu, na którem stoimy; stałem od ósmej do dziesiątej: nie widziałem nic. Nareszcie po dwóch tygodniach, czyli dziś temu drugie dwa tygodnie, zobaczyłem wchodzących, jak to miałem zaszczyt panu powiedzieć, sześćdziesięciu ludzi, grupami po dwóch, czterech, a to w ciągu około dwóch godzin, tak samo, jak dzieliśmy dzisiaj.
— A jakie jest twoje zdanie o tem, Avoine?
— Moje?
— Tak, niepodobna, ażebyś nie miał jakiegoś choćby ono było najfałszywsze i najniedogodniejsze, o tem, co się dzieje w tym domu.
— Przysięgam, panie Jackal...
Pan Jackal powtórnie podniósł okulary i spojrzał na Avoina własnemi oczyma.
— Słuchaj, Avoine, rzekł naczelnik policji, wytłómacz mi, dlaczego w przeszłym tygodniu wykładałeś mi swe odkrycie z takim zapałem i dlaczego od trzech dni tak się sprzeciwiasz śledzeniu, że ja aż Carmagnolowi a nie tobie poruczyłem zająć dom Barbetty?
— Więc mam wszystko powiedzieć, panie Jackal?
— A za cóż to, myślisz, płaci tobie naczelnik policji, trutniu?
— Oto, panie Jackal, przed tygodniem, ja tych ludzi miałem za spiskowych.
— A dzisiaj?...
— Dzisiaj, to co innego...
— Za cóż więc masz ich dzisiaj?
— Ja myślę, z przeproszeniem pana inspektora, że to jest zebranie czcigodnych ojców Jezuitów.
— A zkąd to przypuszczasz?
— Nasamprzód słyszałem niektórych zaklinających się na imię Boga.
— Czy masz zamiar dowciwpkować, Avoine?
— Niech mnie Bóg broni, panie Jackal!
— A druga przyczyna?
— Druga przyczyna, że wymawiają wyrazy łacińskie.
— Głupiec jesteś, Avoine!
— Być może, panie Jackal; ale dlaczego ja jestem głupiec
— Dlatego, że Jezuici nie potrzebują tajemniczego domu dla odbywania swych narad.