Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/745

Ta strona została przepisana.

— A dlaczego, panie Jackal?
— Bo mają Tuilleries, idjoto!
— Cóż to jednak mogą być za ludzie?
— Zdaje mi się, że będziemy wiedzieć, bo oto Carmagnole nadchodzi.
Rzeczywiście, człowiek oznaczony nazwiskiem Carmagnole zbliżał się do pana Jackala, a tak cicho stąpał po bruku, jak gdyby jego buty miały aksamitne podeszwy.
Był to nizki chudzina, z cerą zielono-oliwkową, oczyma pałającemi, z akcentem prowansalskim, jeden z tych dziwnych okazów spotykających się na wybrzeżach Śródziemnego morza, mówiących wszystkiemi językami, a nie znających macierzystego.
— I cóż, Carmagnole, zapytał pan Jackal, co nam przynosisz?
— Oto co przynoszę, wierny zapytaniu odpowiedział Carmagnole, przez pół nucąc pieśń „Malborougha“, że otwór zrobiony; jeszcze jedno uderzenie rydla, a będzie można wejść.
Avoine słuchał z najwyższą uwagą, gdyż zdaniem, jego to on powinien był być użyty do tej wyprawy, której teatrem był dom Barbetty.
— A czy otwór, zagadnął pan Jackal, jest przestronny na człowieka?
— O! i jak! odrzekł Carmagnole: otwór jak drzwi. Wynajemczyni i ja nazwaliśmy go już „furtą Barbetty“.
— A! westchnął Avoine, to w samym jej pokoju! Jakież to dla mnie upokorzenie: nie mam już zaufania naczelnika!
— I zrobiliście ten otwór, pytał dalej pan Jackal, bez łoskotu?
— Słyszałem, jak muchy oddychały.
— To dobrze, wracaj do Barbetty, nie ruszaj się z miejsca i czekaj na mnie.
Carmagnole znikł tak jak przybył, to jest szybko i cicho, jak gwiazda spadająca. Zaledwie wkroczył w zaułek Vignes, kiedy przeraźliwy świst ozwał się jakby z samego dachu podejrzanego domu.
Pan Jackal wyszedł ze swego ukrycia, postąpił kilka kroków w ulicę i spostrzegł człowieka siedzącego okrakiem na grzbiecie dachu. Złożył ręce w kształcie tuby i zapytał:
— Czy to ty, Volauvent?
— Ja we własnej osobie.