Po pięciu minutach daremnego nasłuchiwania, pan Jackal podniósł głowę, uderzył jeszcze trzy razy w równych odstępach i powtórzył formułę urzędową:
— Otworzyć w imieniu prawa!
I znowu przylepił ucho do drzwi. Nie słysząc nic tak jak i poprzednio, uderzył trzeci raz, ale również odpowiedzi nie otrzymał.
— Dalej panowie, rzekł, ponieważ w żaden sposób nie chcą nam^otworzyć, otwórzmy więc sami!
I, dobywszy klucz z kieszeni, włożył go w zamek, który natychmiast ustąpił.
Drzwi się otworzyły.
Dwaj ludzie pozostali na ulicy z pistoletami, kiedy pan Jackal, obwijając rękę w podwójny sznur okręcony koło casse-teta, popychał gwałtownie drzwi i wchodził pierwszy.
Dwaj z pochodniami poszli za nim, a reszta gromady wkroczyła w porządku, jaki wskazaliśmy.
Komnata, do której weszli tak od razu, była rodzajem przedpokoju trzy lub cztery metry długa, a sześć stóp szeroka. Przedpokój ten, a raczej korytarz, cały wybielony wapnem, prowadził do drzwi dębowych, tak grubych i mocnych, że trzy uderzenia, jakie wymierzył pan Jackal, zaledwie tyle odbrzmiały, co na granitowej ścianie.
To też naczelnik policji niejako tylko dla zadość uczynienia wykonał potrójną formułę, po której wykonaniu, usiłował wstrząsnąć drzwiami, ale napróżno; drzwi były głuche, nieme, nieczułe; rzekłbyś drzwi prowadzące do piekieł.
— Daremnie, rzekł pan Jackal, trzebaby taranów Duiliusza, lub katapult Goldfryda de Bouillon! Gdzie są wytrychy, Brin-d’Acier?
Zbliżył się wezwany i wręczył panu Jackalowi pęk kluczy i haczyków, ale drzwi nie dały się otworzyć, tak, jak nie dały się wyłamać. Oczywiście były z wewnątrz zatarasowane.
Przez chwilę pan Jackal mniemał, że to nie były drzwi, i że artysta jaki z wielkim talentem, w przystępie fantazji wymalował poprostu dębowe drzwi na ścianie.