Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/749

Ta strona została przepisana.

nogami z wysokości pierwszego piętra na podłogę sali. Takie przynajmniej było zdanie pana Jackala, który mimo protestacji Avoina, obstawał przy tem zdaniu, jak się pokaże, dziwnie trafnem.
W pięć sekund potem usłyszano za drzwiami cichy głos.
— Czy to pan, panie Jackal?
— Tak... Czy to ty Carmagnole?
— Ja. — Czy możesz nam otworzyć?
— Zdaje mi się. Tylko, że ciemno jak w piecu: zapalę światło.
— Zapal. A masz wytrychy?
— Ja nigdy nie chodę bez mego oręża, panie Jackal.
Usłyszano chrobotanie w zamku, ale drzwi zdawały się podwajać opór.
— I cóż? zapytał pan Jackal.
— Zaraz, już mam, rzekł Carmagnole. Nasamprzód są dwa zamki. Wyciągnął oba zamki. A przytem zapora... A! do licha: Zapora zamknięta na kłódkę!
— Czy masz piłkę?
— Nie.
— Podsunę ci ją pod drzwi.
Pan Jackal przesunął pod drzwiami piłeczkę cienką, jak papier.
Słychać było przez minutę szelest stali trącej żelazo. Potem Carmagnole zawołał:
— Już! Następnie zapora ciężko opadła na płyty.
— Ależ! rzekł Carmagnole usuwając się, by przepuścić zwierzchnika, trafiliśmy nareszcie do końca, tylko, niech djabli wezmą, nie bez trudu!
Przy świetle ślepej latarki Carmagnola i dwóch pochodni, pan Jackal rzucił bystrem okiem po wnętrzu sali.
Była pusta; tylko na środku leżała jakaś masa bez kształtu i ruchu. Policjant potrząsnął głową w znaczeniu: „A co, nie mówiłem?“
— A, tak! odezwał się Carmagnole, pan patrzysz...
— Tak... To on, nieprawdaż?
— Poznałem go po krzyku, dlatego się też pospieszyłem... „Słyszysz, powiedziałem do Barbetty, oto Volauvent powiada nam dobranoc!“
— I nie żyje?