Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/758

Ta strona została przepisana.

Pan Jackal spojrzał na nich po nad okulary, chociaż ze stanowiska podniesionego, na którem zostawał, mógł i bez tego zachodu doskonale widzieć. Potem, chwilowo biorąc laskę pod pachę: Aha! rzekł. I jak ktoś, co w chwili odjazdu w podróż zapomina czegoś ważnego, sięgnął do kieszeni, wydobył tabakierkę, otworzył ją, chciwie zapuścił dwa palce i wciągnął w nos ogromną szczyptę tabaki. Poczem wziął znowu laskę, przydatek nie bezpożytcczny w podróży na dół.
— Czy już gotowi jesteście? zapytał.
— Gotowi, odpowiedzieli.
— A więc dalej, tylko zwolna i ostrożnie, bo ściany tej studni nie są znów tak mocne.
I jedną ręką ująwszy sznur o pół łokcia nad głową, drugą z pomocą laski chciał się zawsze trzymać w równej odległości od ścian. Tym sposobem puścił się przy należytej równowadze w przestrzeń, w środek studni.
— Spuszczajcie wolno, a od chwili do chwili, zatrzymajcie się nieco. Raz, dwa, trzy!
Dwaj ludzie spuszczali sznur cal za calem, i pan Jackal niebawem znikł w studni.
— Bardzo dobrze, doskonale! mówił głosem, który skutkiem spuszczania się zaczynał nabierać tej samej ponurości, jak głos nieznajomego z głębi.
Nieznajomy zaś czując, że pomoc nadchodzi, zaniechał wyrzekań.
— O! nie obawiajcie się, wołał do pana Jackala, to nie bardzo głęboko, zaledwie pięćdziesiąt łokci.
Pan Jackal nic nie odpowiedział; myśl, że ma przebyć jeszcze ze dwadzieścia metrów nabawiała go pewną obawą. Daremnie wzrok jego usiłował mrok przebić; znajdował się w przepaści zupełnie ciemnej.
— Dalej, dalej! wołał, tylko nieco prędzej.
I zamknął oczy.
Spuszczanie się wtedy było prędsze i po kilku minutach dotknął nogą tego gruntu, którego wilgotność tak przeraziła Avoina.
— Ej, ty! zawołał do nieznajomego, nic nie mówisz, że stoisz w wodzie do pasa.
— Jestem szczęśliwy mój panie, odpowiedział nieznajomy: ta to woda ocaliła mnie, gdyby nie ona, złamałbym kark niezawodnie... Ale patrz pan, tu, naprzeciwko mnie,