— Jesteś pan mym zbawcą: niczego panu odmówić nie mogę.
— Nazywasz się Gibassier.
— Pan nie byłeś jeszcze w studni a ja poznałem już w tobie pana Jackala... Jak to człowiek z człowiekiem się schodzi, nieprawdaż?
— Tak, prawda... A jak dawno wyszedłeś z Tulonu, kochany panie Gibassier?
— Prawie od miesiąca, łaskawy panie Jackal.
— Bez wypadku, spodziewam się?
— Istotnie bez wypadku.
— I odtąd zawsze byłeś zdrów?
— Dosyć, dosyć, dziękuję panu... do tej nocy przynajmniej, w której mnie okradziono, zamordowano, wrzucono w tę studnię, gdzie mogłem tysiąc razy kości połamać nimem doleciał.
— A jakżeż to się stało, łaskawy panie Gibassier, że kiedy ty spadłeś z tak wysoka, ja nie znajduję cię niżej jeszcze? Bo uważam, że bardzo zdrowo wyglądasz.
— Tak, panie, nieźle. A jeżelim dziesięć razy nie umarł po takim gwałtownym upadku, to widocznie, że jakiś Bóg czuwa nad poczciwymi ludźmi.
— Zaczynam i ja w to wierzyć, rzekł pan Jackal. Ale teraz, czy nie zechcesz mi opowiedzieć w kilku słowach, jak się tu dostałeś?
— Z największą przyjemnością. Ale czemu nie tam na górze?
— Tam nie będziemy tak swobodni jak tu: są tam uszy, któreby słyszały; a przytem, jak roztropnie zauważył Carmagnole...
— Carmagnole? Nie znam!
— To zaraz się z nim poznasz.
— A co mówił Carmagnole, łaskawy panie Jackal?
— Mówił, że „prawda“ jest na dnie studni, a pojmujesz, kochany panie Gibassier, że gdyby tu znalazło się co innego niż prawda...
— To co?
— Tobyśmy tę rzecz tu pozostawili.
— O! panie Jackal, powiem wszystko, wszystko, wszystko!
— Zacznij więc.
— Od czego?
— Opisem twej ucieczki, kochany panie Gibassier. Znam
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/760
Ta strona została przepisana.