zajutrz ja znowu dostałem tak przerażającego napadu epilepsji, że lekarze z góry zobaczyli w tem wodowstręt, i z kolei posłali mnie do szpitala. Daremnie wzywałem na świadectwo kolegów, dowodząc, żem się na żadnego nie rzucał z zębami, pociągnięto mnie gwałtem do szpitala i wycierano jak kataleptyka. Wyglądałem jak wściekły: ale w duszy było mi rozkosznie. Przyjaciel mój, posługacz, uprzedzony był dobrze z góry: ponieważ nie nosił kajdan, chodził przeto gdzie mu się podobało, to jest od łóżka Gabrjela do mojego i napowrót, by nam nieść słowa uspokajające. Pewnego rana przyszedł mi oznajmić, że wszystko gotowe, i że tego jeszcze wieczora możemy umknąć. Dzień zszedł na umówieniu się o to, jak dalej postąpić. Znasz pan zapewne, choć ze słyszenia, rozkład sal szpitalnych? W końcu tej gdzie umieszczono nas obu, była izba dla umarłych. Mój posługacz posiadał klucz od tej izby, która nie otwierała się nigdy, tylko dla przyjęcia ciała zmarłego więźnia. Mogliśmy więc o zmroku wejść do tej sali. Jedynemi sprzętami, jakie ją zdobiły i czyniły podobną do amfiteatru anatomicznego, były to stoły z czarnego marmuru, na których składano trupy. Pod jednym z tych stołów, posługacz i ja, wydrążyliśmy otwór, przez który po prześcieradłach mogliśmy się spuścić do magazynów należących do marynarki. Za nadejściem godziny, kiedy już spali nasi towarzysze, Gabrjel leżący najbliżej drzwi, pierwszy wstał z łóżka i jak cień, lekko i wolno skierował się ku grabami. Ja szedłem tuż za nim. Na nieszczęście tego dnia na jednym ze stołów złożono zwłoki jakiegoś weterana galer; biedny Gabrjel, biorący jeszcze umarłych na serjo, trafił tak niepomyślnie, że macając, zamiast na marmurze, położył rękę na trupie. Ogarnęła go taka drżączka, że o mało wszystkiego nie wydał. Szczęściem, na jego okrzyk, poznałem co się święci, i macając z kolei, odkryłem go, kiedy stał oparty o mur i drżący z przerażenia.
— W drogę, mój szlachcicu! rzekłem, wszystko gotowe; ruszajmy!
— A! to okropność! zawołał.
— Co takiego? zapytałem.
Opowiedział mi co zaszło.
— Daj-no pokój tym poetycznym czułościom, rzekłem nie mamy ani minuty do stracenia... W drogę!
— Niepodobna... nogi mi się chwieją.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/768
Ta strona została przepisana.