Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/769

Ta strona została przepisana.

— Tysiąc piorunów! to źle, bo trudno ci się będzie bez nich obejść w ucieczce.
— Idź sam, kochany panie Gibassier.
— Nigdy, kochany panie Gabrjelu!
I idąc ku niemu, zmusiłem go zbliżyć się do otworu, uczepić prześcieradła, i spuściłem go tak, jak przed chwilą spuszczono tu pana. Po spuszczeniu go, przyczepiłem sam róg prześcieradła do żelaznej nogi od stołu i spuściłem się z kolei. Byliśmy, jak panu powiedziałem, w magazynach marynarki, umieszczonych w podziemiu budowli, której szpital zajmuje pokoje na pierwszem piętrze. Zapaliłem ślepą latarkę i zacząłem szukać płyty, na której głoska nakreślona kredą przez mojego posługacza, oznaczała, że pod nią ukryte być mają dwa zupełne ubrania. Znalazłem płytę oznaczoną głoską „G“; ta delikatna pamięć mojego posługacza wycisnęła mi łzę rozczulenia, która jako hołd wdzięczności spadła na początkową głoskę mego nazwiska! Podniosłem kamień i spostrzegłem zupełny strój żandarma, uzbrojenie, rynsztunek, wszystko co potrzeba.
— Jeden tylko? zapytał pan Jackal.
— Jeden... Tu ja to właśnie chciałem wypróbować mojego towarzysza. Przybrałem minę zrozpaczoną.
— Jeden tylko strój! zawołałem, jeden! Gabrjel był wzniosłym!
— Wdziej go pan i umykaj!
— A ty?
— Ja pozostanę tu dla odpokutowania zbrodni.
— Ha, rzekłem, dzielny z ciebie chłopak! Dla spełnienia zamiaru swego potrzebowałem jednego tylko podróżnego stroju, dwa byłyby mnie zakłopotały, ale chciałem się przekonać jak dalece przyjaciel może liczyć na ciebie... Pomóż mi się ubrać, jeżeli, cię to niebardzo upokarza, żeby być kamerdynerem żandarma.
— A ja?
— Ty pozostaniesz jak jesteś.
— W tem ubraniu?
— No tak. Czy nie rozumiesz?
— Nie.
— To pozwól że mi związać sobie ręce.
— Co raz mniej rozumiem.
— Ja jestem żandarmem, a ty więźniem, którego mi kazano przeprowadzić z galer do jakiego innego więzienia...