Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/772

Ta strona została przepisana.

— To mówisz o dniu?
— Tak, panie Jackal, o dniu.
— A wieczorem?
— Wieczorem?
— Tak.
— Do licha!
— Co ci to?
— To prawda, rzeki Gibassier, jakby sam do siebie, że nic nie mogę odmówić swojemu zbawcy.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Żądasz pan, ażebym dla ciebie podniósł zasłonę mojego prywatnego życia... W poniedziałek, o godzinie jedenastej...
— Mniejsza o to. Nie wchodźmy w twoje życie prywatne i mówmy dalej.
— I owszem.
— Co robiłeś dnia następnego, w ostatni wtorek?
— O! używałem przyjemności bardzo niewinnej; przechadzałem się po placu Obserwatorjum z nosem przyprawnym.
— Ale miałeś powód przechadzania się po placu Obserwatorjum z przyprawnym nosem?
— To tak ze wzgardy, z mizantropji, nic innego... Zrana widziałem maski przebiegające po bulwarach i wydały mi się nędzne. Niestety! oto jeden jeszcze z naszych starych obyczajów, który znika, panie Jackal! Ja nie mierzę wysoko; ale gdybym był choćby prefektem policji...
— Pomińmy to i przejdźmy prędzej do wieczora ostatniego wtorku.
— Do wieczora ostatniego wtorku?... A! panie Jackal, chcesz pan więc znowu, ażebym odsłonił gęstą zasłonę mojego życia prywatnego?
— Byłeś w Wersalu, Gibassier?
— Nie kryję się z tem.
Nieokreślony uśmiech przeszedł po ustach pana Jackala.
— Co tam robiłeś?
— Przechadzałem się.
— Ty wyszedłeś na przechadzkę do Wersalu?
— Cóż robić, panie Jackal. Ja lubię miasto pełne wspomnień wielkiego króla; tu fontanna, tam grupa...
— Nie sam byłeś w Wersalu?
— A któż jest zupełnie sam na ziemi, dobry panie Jackal?