ciągając szczyptę tabaki, oddawał się tym humorystycznym rozmyślaniom:
— Kiedy pomyślę, że gdyby mnie, Jackalowi, nie podobało się zaprowadzić porządku, to prawdopodobnie mielibyśmy w przyszłym tygodniu Cesarstwo... A te idjoty jezuici, którzy mniemają się być bezwarunkowymi panami królestwa! A ten poczciwota król, który poluje na ziemi, w chwili kiedy go chcą przypłoszyć pod ziemię!
Przez ten czas, drzwi Hotel-Dieu otworzyły się na dzwonek pociągnięty przez jednego z agentów.
— Dobrze, rzekł pan Jackal spuszczając okulary na nos, idźcie mnie czekać w prefekturze.
Naczelnik policji bezpieczeństwa wszedł do szpitala, a drzwi ciężko zamknęły się za nim.
Na kościele Najświętszej Panny uderzyła czwarta.
W głębi jednej z wielkich sypialni szpitala Hotel-Dieu, obok celki siostry miłosierdzia, w izdebce odpowiedniej tejże celi i służącej do użytku w braku miejsca, spoczywał od dwóch godzin złoczyńca, któregośmy przedstawili czytelnikom pod imieniem Gibassiera.
Po obwiązaniu mu ran, a dla uspokojenia czytelnika dodajmy iż nie były niebezpieczne, usnął on, znużony trudem i ustępując potrzebie snu, jakiej doznaje każdy człowiek po utracie pewnej ilości krwi.
Czoło jego jednak wcale nie wyrażało tego spokoju i swobody, które są aniołami stróżami uczciwych ludzi. Łatwo było czytać na twarzy Gibassiera skutki wewnętrznej walki: troska o przyszłość wielkiemi głoskami wyryła się na jego czole wysokiem, obszernem, jasnem, którego rozmiary wprowadzić mogły w błąd naturalistów i frenologów.
Zwrócony on był twarzą ku wnijściu do izby a plecami do towarzysza, który siedząc w kąciku czytał w książce oprawnej w safian i zdawał się mruczeć modlitwy o zbawienie wieczne, albo przynajmniej o spoczynek chwilowy uśpionego złoczyńcy. Nie modlitwy to jednak szeptał ten dozorca, którym był, jak się czytelnicy zapewne domyślili nie kto inny, tylko Carmagnole.