Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/813

Ta strona została przepisana.

dem magicznym. Ta, na której zatrzymał się wzrok Rolanda, zwracała znowu na psa oczy zdziwione, niejako błędne, których ogień krzyżował się z ogniem wzroku Rolanda.
Niemniej bystro i płomiennie patrzą na siebie dwaj nieprzyjaciele gotowi rzucić się na siebie; nie był to jednak gniew, ani nienawiść, ale jakaś radosna trwoga i zdziwienie, które błyszczało w oczach dziewczynki i psa.
Oczy dziewczynki, zdawały się mówić:
— Czy to ty, mój dobry psie, czy to ty naprawdę?
Oczy psa mówiły:
— Czy to naprawdę ty, moja dziewczynko? Naraz, jak gdyby rekonesans już był dostatecznie zrobiony, i Roland nie miał najmniejszej wątpliwości, w chwili, gdy Róża wyciągnęła ku niemu ręce, skoczył do niej.
Pies i dziewczynka spotkali się i runęli na ziemię; dziewczynka z rękami owiniętemi około szyi psa.
Lubo Salvator znał dobrze łagodny charakter Rolanda, myślał jednak, że wpadł w szał, jakiego psy czasami doznają, i wydał okrzyk, a jednocześnie tupnąwszy nogą, zawołał nakazująco:
— Roland! tu!
Wiemy, że Roland rozumiał i kochał swojego pana; wiemy, że słuchał ślepo Salvatora, który był nietylko jego panem, ale i zbawcą. Otóż, Roland nie słyszał nic, nie rozumiał nic; otworzył tylko ogromną paszczę, jakby chciał pożreć dziecko.
Justyn i Robert myśleli, że pies się wściekł. Obaj pochwycili za broń i rzucili się na niego. Ale Róża domyśliła się ich zamiaru.
— O! zawołała, nie czyńcie krzywdy Brezylowi.
Nikt nie rozumiał tego okrzyku, ale każdy mógł widzieć, że dziecko nie podlega żadnemu niebezpieczeństwu.
Pies wreszcie położył się przy niej i tarzał się u nóg jej z radosnem szczekaniem, na które Petrus wyszedł z pokoju.
— Co to takiego? zapytał.
— Coś dziwnego, rzekł Salvator, ale bez żadnego niebezpieczeństwa.
— Ale patrz-no na swego psa, Salvatorze!
— Widzę.