Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/815

Ta strona została przepisana.

pola około osady Juvisy; ubrana była w sukienkę białą krwią zbroczoną, która płynęła z rany zadanej w szyję narzędziem ostrem. Przypomniał sobie nareszcie, porównywując czas tego samego dnia, albo nazajutrz, polując w dolinie Viry, znalazł nad rowem psa przestrzelonego kulą, że tego psa opatrzył, wyleczył, i nie wiedząc jaką mu nadać nazwę, wołał nań Roland.
Otóż prawdziwe miano Rolanda było Brezyl, a Brezyl znał Różę.
Pozostawało dowiedzieć się, czy jest jaki związek pomiędzy Brezylem a tą panią Gerard, która jeśli dać wiarę gorączkowym krzykom dziecka, chciała zabić Różę.
Wszystkie te uwagi szybko przebiegły przez myśl Salvatora.
— Ha, dobrze! rzekł do Róży, Roland nie nazywa się Rolandem, ale Brezylem.
— Ależ niezawodnie na imię mu Brezyl.
— Wierzę. Tylko, czy możesz mi powiedzieć, gdzie poznałaś Brezyla?
— Gdzie poznałam Brezyla? odpowiedziała Róża blednąc.
— Tak czy możesz mi powiedzieć?
— Nie, nie, odparła dziewczynka blednąc coraz bardziej, nie, nie mogę.
— Otóż ja wiem! rzekł Salvator.
— Wie pan? odezwała się Róża otwierając szeroko oczy.
— Wiem; u...
— Nie mów, mój dobry panie Salvatorze! nie mów! zawołało dziecko.
— U pani Gerard.
Róża wydała okrzyk, zachwiała się i prawie zemdlona padła w objęcia Salvatora.
Brezyl zawył żałośnie... Tak żałośnie, że obecni poczuli dreszcz w żyłach.
Czoło Róży okryło się potem, usta barwą fioletową. Salvator sam przeraził się skutku, jaki wywołał.
— Trzeba to dziecię, rzekł, wsadzić w dorożkę z Babolinem, i odwieźć do domu. Kto ją zabierze?
— Ja, odrzekli razem Jan Robert i Justyn, ale czemu nie ty?
— Mam ja co innego do roboty.
— Czy mogę pójść z tobą? zapytał Jan Robert Salvatora.
— Dokąd?