Nareszcie, po dziesięciu minutach walki, zwyciężony zwierz zdecydował się wyruszyć.
— A co! zawołał konduktor z miną człowieka, który zna do głębi swego konia, nie powiedziałem panu, że on ruszy, jak tylko zechce.
Byłoby nam bardzo przyjemnie opowiedzieć rozmowę Salvatora, konduktora i psa; opowiadanie tej rozmowy okazałoby raz jeszcze czytelnikowi powszechną wziętość Salvatora, ale będziemy mieli tyle sposobności wystawić świetne przymioty naszego bohatera, że na teraz pominiemy szczegóły.
Stanęli w Juvisy około dziesiątej wieczór.
Salvator wyskoczył z budy, Roland za nim.
— Czy pan tu zostanie na noc? zapytał konduktor.
— Prawdopodobnie, mój przyjacielu.
— Czy mam czekać?
— A sam jak długo myślisz zostać?
— Zobaczę... Gdybym miał nadzieję, że pana odwiozę, to czekałbym do czwartej zrana.
— Jeżeli poprzestaniesz na tej samej kwocie z powrotem...
— O! wiesz przecie, panie Salvatorze, że jabym cię odwiózł choćby dlatego, iżby mieć przyjemność wyświadczyć ci przysługę.
— Więc zgoda, poczekaj do czwartej; a czy powrócę; czy nie, masz tu dziesięć franków za drogę z powrotem.
— Ale przepraszam, bo gdybym pana nie odwiózł...
— To pięć franków weźmiesz sobie za poczekanie.
— Niech będzie jak pan sobie życzy! a na dodatek wypiję za zdrowie wasze, panie Salvatorze.
Salvator skinął głową i poszedł wązkim przesmykiem prowadzącym na równinę, zawoławszy psa. Roland, czy Brezyl, jakkolwiek go nazywać będziemy, było to zwierzę nadzwyczaj pojętne. Od chwili wyjazdu zdawało się, że zrozumiał dokąd idą, a nawet w jakim celu idą. To też Salvator dał mu się niejako prowadzić.
W pięć minut stanął u krynic Cour-de-France.
Salvator szedł ciągle za nim.