Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/822

Ta strona została przepisana.

Roland puścił się polem w poprzek i prowadził do rowu, na którym przed siedmiu laty Salvator znalazł go ranionym, oblanym krwią, z kulą w boku. Przybywszy tam, pies przypadł do ziemi i wydał głuchy jęk, jak gdyby chciał powiedzieć: „Przypominam sobie ranę moją,“ potem wstał i polizał rękę Salvatora, jakby chciał powiedzieć: „Przypominam sobie mojego zbawcę“.
Rów, który Roland poznał jako swoje łoże boleści, znajduje się między dwoma miasteczkami, Viry i Savigny.
Przyprowadzony tam przez swego towarzysza Salvator:
— A! to tu, odezwał się, mój dobry psie?
— Tu, odpowiedział Brezyl, wydając jęk.
— Aleśmy przyszli nie dlatego tylko, ażeby rozpoznać miejsce, wszak prawda, mój biedny Brezylu?
Pies podniósł głowę, spojrzał na pana; oczy jego błysnęły w nocy jak dwa żarzące węgle i rzucił się naprzód.
— Tak, tak, wyrzekł Salvator, zrozumiałeś, mój dzielny towarzyszu. A! wieluż to ludzi, co gardzą tobą jak bydlęciem, nie mają twojej pojętności! Pójdź, albo raczej, pójdźmy... Idę za tobą.
Brezyl zdawał się z radością oddalać od rowu. Czyżby zwierz, na podobieństwo człowieka, uczucie minionej boleści przechowywał w głębi pamięci?
Dosyć, że szedł ze czterysta do pięciuset kroków po drodze Juvisy; potem przybywszy pod małą chatkę, zatrzymał się i wietrzył ziemię naokoło siebie.
Koło chatki tej szła ścieżka prowadząca do mostu. Roland zdawał się namyślać.
— Szukaj, Roland, szukaj! rzekł Salvator.
Roland zatrzymał się, jakby zniechęcony.
— Dalej, Brezylu, mówił Salvator, dalej, mój poczciwy psie!...
Imię Brezyl zdawało się dodawać mu zachęty.
— Szukaj! mówił dalej Salvator, szukaj!
— Za chwilę, panie, zdawał się odpowiadać pies, i ja muszę przypomnieć sobie.
Salvator zbliżył się z czułemi słowy, pieszcząc go głosem i ręką.
Ale Brezyl, jako pies zatopiony w wielkiej myśli i pojmujący ważność swego kroku, zdawał się obojętny na pieszczoty, które zazwyczaj tak go uszczęśliwiały.