Nieraz podniósł głowę, spojrzał na Salvatora i zdawał się mówić:
— Trafiłem, panie.
— Idź, mój dobry Brezylu! idź! rzekł Salvator.
Pies odbiegł od chaty i spiesznie sunął po ścieżce prowadzącej do mostku, o którym mówiliśmy. Jest-to mostek na dwóch arkadach, zowiący się „Godeau“. Salvator szedł za nim z szybkością myśliwca, który czuje psa swego na tropie.
Przeszedłszy most, pies zapuścił się w aleję jabłoniową, która była podówczas w kwiecie. Mrok zakrywał te piękne drzewa osypane różowym śniegiem, ale powietrze przejęte było wonią.
Salvator poszedł za Brezylem po tej wonnej drodze, zielonej i świeżej.
Brezyl szedł prędko, nie zatrzymując się ani sekundy, nie patrząc za siebie. Czuł, zdawało się, pana idącego za sobą.
Prawda, że idąc za nim, Salvator mówił z cicha, ale tym samym głosem ostrym, który tak dzielnie podnieca poszukiwania psów:
— Szukaj, Brezyl, szukaj!
Pies szedł nieustannie.
W tej chwili wyjaśniło się niebo. Księżyc wyszedł z głębokiego oceanu czarnych chmur; przybyli pod sztachety parku.
Wtedy, rzecz dziwna! W chwili ukazania się księżyca, który szedł i wysoko zaciągał na niebie, pies obrócił się, spojrzał na niebo i zawył żałośnie.
Trzeba było mieć spokój duszy Salvatora, ażeby nie uczuć dreszczu zgrozy pośród tej milczącej nocy, w chwili, gdy księżyc każdemu przedmiotowi nadaje pozór fantastyczny, a dokoła niesłychać nic, jeno odległe naszczekiwanie psów czuwających przy chatach wiejskich i szelest liści suchych, trącających się wzajem z łoskotem podobnym do szkieletów, któremi wiatr porusza na szubienicach. Salvator zrozumiał myśl psa.
— Tak, rzekł, mój dobry Brezylu, tak, to w podobnej nocy, nieprawdaż, opuściłeś ten dom... Szukaj, Brezylu! szukaj! my pracujemy dla twej młodej pani.
Pies stał nieruchomy przed bramą.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/823
Ta strona została przepisana.