Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/824

Ta strona została przepisana.

— Tak, widzę, rzeki Salvator, za temi sztachetami był dom, w którym wychowywałeś się z twoją młodą panią, nieprawdaż?
Pies zdawał się rozumieć.
Chodził wzdłuż sztachet, to z prawej strony na lewą, to z lewej na prawą, głośno zamiatając ogonem i szeleszcząc po sztachetach.
— Dalej, Brezylu! nie możemy tu całą noc siedzieć. Czy nie ma innego wejścia? Szukaj, mój dobry psie, szukaj!
Wtedy Brezyl, zdawało się, powziął jakieś postanowienie. Poznawał sam niejako, że z tej strony wejście było niepodobne. Szedł więc wzdłuż muru ze sto pięćdziesiąt kroków, potem zatrzymał się i stanął, pysk opierając o kamień.
— O! o! rzekł Salvator, zdaje mi się, że tu musi coś być.
Zbliżył się do muru, spojrzał z uwagą i mimo drgania gałęzi drzewa, które stało między nim i księżycem, zobaczył na szarem tle muru zarysowującą się przestrzeń świeższego tynku, na cztery lub pięć stóp obwodu.
— Dobrze, Brezylu! dobrze! rzekł, powiadasz, że tu był wyłom i dziwisz się, że go już nie ma, że zamurowany. Wyskoczyłeś tym wyłomem, sądziłeś, że tak samo wrócisz, ale właściciel zrobił porządek. Wszak tak?
Pies patrzył na Salvatora jak gdyby chciał mu powiedzieć:
— Tak, to prawda. Ale cóż teraz zrobimy?
— Rzeczywiście, co zrobimy? powtórzył Salvator. Niedość, że nie posiadam żadnego narzędzia do przebicia muru, ale jeszcze oskarżonoby mnie o włamanie i skazano na pięć lat do ciężkich robót, czego ty zapewne nie życzysz sobie, Brezylu... A jednak, mój dobry przyjacielu, jam równie ciekawy jak i ty zwiedzić ten park, bo sam nie wiem dlaczego, ale wyobrażam sobie, że on zamyka jakąś ważną tajemnicę.
Pomruk Rolanda, a raczej Brezyla zdawał się potwierdzać te słowa.
— A więc dobrze, Brezylu, i owszem, rzekł Salvator, bawiąc się jako artysta i obserwator niecierpliwością psa, dalej! znajdź sposób, skoro się gniewasz. Czekam, mój dobry Brezylu, czekam.
Brezyl, zdało się, nie tracił ani jednego wyrazu z tego,