Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/825

Ta strona została przepisana.

co pan mówił. To też nie mogąc sam jeden zastosować środka, poprzestał na wskazaniu go. Oparł się na tylnych łapach i rzucił z taką siłą, że przedniemi dostał się do wierzchu muru.
— Mądry ty jesteś, kochany Brezylu i masz zupełną słuszność. Nie potrzeba przebijać muru, przez który można przejść. To już nie będzie włamanie się, ale przejście. Przejdźmy, dobry psie, przejdźmy! Ruszaj naprzód; jesteś u siebie, jak mi się przynajmniej zdaje; podejmuj mnie jako gościa. Dalej, hop!
I dwoma ramionami, których widzieliśmy już raz jak użył względem Bartłomieja Lelong, zwanego Jan Byk, dwoma temi ramionami o stalowych mięśniach, podniósł psa do poziomu muru z taką łatwością, jak margrabina lub księżna podnosi do ust swych szpica, służącego jej do rozmaitych pieszczot.
Pies tak podniesiony, dotykał dwiema łapami grzbietu muru, ale do skoku potrzeba mu było punktu oparcia.
Salvator zgiął się w pałąk, głową oparł o mur, tylne łapy psa wsparł na swych łopatkach i trzymając Brezyla w równowadze na tej podstawie, która zdawała się granitową karjatydą:
— Hop! Brezyl! zawołał.
Brezyl skoczył.
— A teraz ja...
I silnie umocowawszy strzelbę na ramieniu, skokiem dosięgnął do szczytu muru, zwiesił się na nim rękami, potem z pomocą pięści i kolan, z łatwością wskazującą nawyknienie do ćwiczeń gimnastycznych, siadł na murze, jak na koniu.
Siedząc tak, usłyszał tentent konia i spostrzegł chyżo zbliżającego się jeźdźca owiniętego płaszczem.
Jeździec pędził tą samą drogą, idącą wzdłuż muru.
Salvator śpiesznie rzucił się całem ciałem w park, podtrzymywany dziwną siłą rąk, głowa tylko wystawała za mur.
Drzewo rzucało na niego cień i bez zwrócenia szczególnej uwagi, zasłaniało go przed wzrokiem jeźdźca.
W chwili gdy jeździec o cztery kroki przesuwał się przed Salvatorem, księżyc błysnął całem światłem tak, że Salvator mógł rozpoznać rysy młodzieńca około trzydziestoletniego.