do ścieżki zagłębiającej się w las. Po kilku sekundach namysłu, Brezyl wybrał ścieżkę prowadzącą do lasu.
Salvator poszedł za psem. Szli tak przez kilka minut. Potem pies znowu się zatrzymał i zamiast iść dalej ścieżką, zapuścił się w gąszcz, nad kórym panowało jedno wielkie drzewo i u którego skraju stała ławka zdająca się być z tej strony celem przechadzki.
Salvator wszedł w gąszcz za psem. Pies wietrzył przez chwilę po gałęziach i suchych liściach, okrywających ziemię. To znów przycisnął nozdrza do ziemi, wdychając głośno wychodzące z niej wyziewy. Nareszcie dostawszy się do środka koła przez się zakreślonego, stanął nieruchomy, jak wryty. Rzekłbyś, że chciał przejrzeć coś w ziemi.
— I cóż, zapytał Salvator, co tam jest mój dobry Brezylu?
Pies nachylił głowę aż do ziemi, przycisnął pysk i pozostał tak nieruchomy, jak gdyby nie słyszał zapytania pana.
— To tu, nieprawdaż? to tu? zapytał Salvator, klękając na ziemi i dotykając palcem miejsca wskazanego przez pojętne stworzenie.
Pies żywo się poruszył, spojrzał na pana swemi wielkiemi wyrazistemi oczyma, wydał cichy jęk i znowu zaczął wietrzyć.
— Szukaj! rzekł Salvator.
Roland głucho mruknąwszy, płożył obie łapy zbliżone do siebie w miejscu, gdzie Salvator trzymał palec. I znowu wietrzył.
— „Eureka“ wyrzekł Salvator, jak matematyk Syrakuzański. Potem dla zachęcenia psa: Szukaj! rzekł, szukaj!
I Wtedy Brezyl jął drapać ziemię z taką zajadłością, jak gdyby cel tej wycieczki w ciemnościach, był nie gdzieindziej tylko tu.
— Szukaj! powtarzał Salvator, szukaj!
Z podobnąż furją pies zaczął drapać ziemię. Po dziesięciu minutach tej pracy, które wiekiem się zdawały Salvatorowi, Brezyl cofnął się nagle. Całe ciało jego zdawało się porwane drżeniem zgrozy.
— Co to jest, mój dobry psie? zapytał Salvator wciąż wsparty na kolanie.
Pies spojrzał i zdawał się mówić: Spojrzyj sam!
Jakoż Salvator spróbował zajrzeć, ale księżyc był zakryty i oczy jego daremnie usiłowały przebić mrok, głębszy
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/834
Ta strona została przepisana.