jeszcze w otworze wygrzebanym przez psa, niż na powierzchni ziemi. Wyciągnął rękę i dosięgnął do głębi otworu; próbował zobaczyć ręką, nie mogąc zobaczyć oczyma. Palce jego cofnęły się skurczone. Dotknął czegoś co było miękkie, delikatne, jedwabiste. Zadrżał z kolei jak pies, tylko bardziej gorączkowo. Zrobił jednak wysiłek. Położył rękę na przerażającym przedmiocie!
— O! wyrzekł z cicha, nie ma co wątpić, to są włosy!
Pies przysiadł i jęczał; człowiek z czołem zroszonem, wahał się pociągnąć ku sobie te włosy.
Księżyc wyszedłszy z za chmur, nadawał jednemu i drugiemu powierzchowność fantastyczną.
W tej chwili pies zbliżył się do otworu, zanurzył w nim całą głowę, a Salvator czuł, że on liże z czułością te włosy między jego palcami.
— O! szepnął, co to jest, mój biedny Brezylu?
Ale Brezyl podniósł głowę i zamiast słuchać swego pana, zamiast lizać dalej te włosy, pod któremi Salvator czuł zarysowującą się czaszkę, skierował wzrok swój na drogę, szczękając zębami.
Salvator obejrzał się, ale nie widział nic. Przyłożył więc ucho do ziemi i posłyszał szelest zbliżających się kroków. Podniósł głowę i na ten raz ujrzał jakby widmo idące aleją i zbliżające się ku niemu.
Brezyl chciał się rzucić, ale Salvator schwycił go za skórę na szyi.
— Leżeć, Brezylu! rzekł, leżeć!
I sam też położył się na ziemię, około psa. Strzelbę przysunął pod rękę.
Wtedy, jakkolwiek cisza była głęboka, nawet ucho najwprawniejsze nie usłyszałoby oddechu człowieka, ni psa.
Północ wybiła na dzwonnicy Viry, a uderzenia brązu, drżące, rozeszły się w powietrzu.
Widmo zbliżało się powoli. Przeszło o trzy kroki od Salvatora i usiadło na ławce.
Przez chwilę Salvator mógł mniemać, że to cień tego ciała, które jakaś nieznana zbrodnia złożyła w otworze u