po grecku. Ale było w tej liczbie dwóch, których ojciec dawniej robotnik w warsztatach mechanicznych, dziś sam trzymający warsztat, przeznaczał: jednego do szkoły politechnicznej, drugiego do szkoły sztuk i rzemiosł. Miano ich oddać do kollegium, jak tylko dojdą lat dwunastu. Mieli zatem przed sobą, starszy dwa młodszy trzy lata.
Justyn, widząc, że obaj obdarzeni są niepospolitemi zdolnościami, pracował nad nimi i biedny Prometeusz użyczył im nieco tego świętego ognia, jaki rozniecił w nim stary nauczyciel.
Oprócz tych dwóch uczniów, którzy mu przypominali nieco umiejętności wyższe, inne bębny nie chciały się liczyć, a rodzice ich nawet nie życzyli sobie, aby ich uczono więcej nad proste początki ogłoszone w programie.
Z tej małej wymagalności pod względem nauki wynikło, że matka i siostra mogły dopomagać młodzieńcowi i zastępować go w razie potrzeby.
Kiedy siostra była zdrowa, schodziła do pokoju Justyna, który, jak mówiliśmy, służył za uczelnię i podczas gdy syn szedł na górę, by chwilę porozmawiać z matką, ona uczyła dzieci czytać i rachować do stu, rysując cyfry kredą na tablicy.
Matka codziennie przyjmowała do swego pokoju trzecią część klasy, to jest sześcioro dzieci: było to urzeczywistnienie słów: „sinite parvulos venire ad me“[1]. Dzieci klękały około słomianego fotela, na którym siedziała matka; ona uczyła je pacierza i opowiadała jaki budujący ustęp ze Starego Testamentu.
Piękny to był widok sześciu tych płowych główek i sześciorga ust różanych, mówiących pacierze. Widząc ich tak klęczących, sądziłbyś, że połączyli serca swe dla wymodlenia u Boga, by powrócił wzrok biednej kalece.
Takiem było, aż do roku 1821, zamknięte i smutne życie tej małej rodziny.
Oprócz starego nauczyciela, który często przychodził zabawić z niemi kilka godzin, nic nie zamieszało biegu tego życia spokojnego, które było gładkie i monotonne jak płaszczyzna.
Czasami w lecie obiecywano sobie przechadzkę i zwykle wybierano się ku Mont-Rouge; ale z powodu ślepoty
- ↑ Dozwólcie wejść do mnie maluczkim.