Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/865

Ta strona została przepisana.

nie; tylko w tym drugim uśmiechu było najwyższe uszczęśliwienie; ta czułość dziecięca na stwardniałem sercu mężczyzny, sprawiła wrażenie pierwszych promieni słońca. Czule pogłaskał ręką ciemną twarzyczkę Róży.
— Dziękuję ci, kochanko! rzekł, nie wiesz, jak mnie uszczęśliwiłaś!
Następnie, zatrzymawszy się i spojrzawszy na nią, pomyślał, czyby nie skorzystać z tej chwili i nie zapytać czy nie miała brata, ale po sekundzie namysłu:
— O! nie, rzekł w duchu, teraz jest ona zanadto szczęśliwą... Zobaczymy później...
I raz jeszcze ucałowawszy dziecko, wyszedł.

VII.
Stabat mater dolorosa.

Wyszedłszy z ulicy Ulm, Salvator skręcił na Urszylinki, potem na ulicę św. Jakóba i dostał się na przedmieście.
Czytelnik zgaduje dokąd dążył.
Przybywszy przed drzwi bakałarza, zadzwonił. Dzwonek odpowiadał pierwszemu piętru, dla tego, iżby nawiedzający nie przeszkadzali Justynowi w klasach.
Otworzyła siostra Celestyna.
— Czy jest pan Justyn? zapytał.
— Jest, odpowiedziała.
— W klasie, czy u siebie?
— U matki, proszę wejść. Mówiliśmy o panu, kiedy zadzwoniłeś.
Często zdarzało się wśród tej biednej rodziny mówić o Salvatorze.
Wstąpili na schody, zostawili na lewo pusty pokój Miny i weszli do pani Corby.
Około pieca, który służył za punkt zborny, siedzieli: staruszka niewidoma, poczciwy Miller i Justyn.
Nic się nie zmieniło, tylko wszystkie twarze postarzały o dziesięć lat przez te sześć tygodni.
Straszno było zwłaszcza patrzeć na matkę Corby: twarz jej żółta była jak wosk, włosy srebrzysto białe. Siedziała schylona ku ziemi i nie starała się nawet poznać nowoprzybyłego. Było to wcielenie boleści niemej, nieruchomej,