Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/875

Ta strona została przepisana.

Jakoż, ksiądz Dominik wychodził od Boga, i od Boga zstępował do ludzkości; Salvator w ludzkości dopatrywał tajemnicy Boga i wznosił się do niego od człowieka. Ludzkość, dla księdza Dominika, miała powód bytu tylko, jako stworzona, utrzymywana i kierowana przez potęgę wyższą; ludzkość, dla Salvatora, nie miała żadnego powodu bytu, jeśli nie była zupełnie wolną, jeśli nie była sama sobie swą siłą kierowniczą.
Zachodziła, słowem, między dwiema ich teorjami taż sama różnica, jaka zachodzi między arystokracją; a jednak powtarzamy, wychodząc z tych dwóch punktów przeciwnych, obaj dążyli do jednakowego celu, do braterstwa powszechnego.
Dla Justyna, tego biednego męczennika, od dzieciństwa walczącego z potrzebami materjalnemi życia, który nigdy nie miał czasu zapuścić wzrok w przepaść społecznych abstrukcyj, teorja Salvatora była olśnieniem, dochodzącem aż do zawrotu głowy.
Przybyli nareszcie do Cours-de-France o dziewiątej wieczór.
Trzeba było czekać dwie godziny.
Salvator przypomniał sobie małą rybacką chatę, w której jadł obiad przed siedmiu laty, w dniu, kiedy znalazł Brezyla. Spuścił się nad brzeg rzeki, weszli do owej chatki, a za pośrednictwem zażądanej butelki wina i jajecznicy, otrzymali gościnność.
Oczy Justyna co chwila zwracały się na zegar wiszący na ścianie; gdyby nie szelest wahadła, Justyn byłby przysiągł, że wskazówki się zatrzymały. Wybiła jednak dziesiąta, a potem jedenasta. Salvator widział niecierpliwość swego towarzysza i zlitował się nad nim.
— Chodźmy! rzekł.
Justyn odetchnął, poskoczył i znalazł się na progu drzwi.
Salvator podążył za nim z uśmiechem. Szedł, wskazując Justyn owi drogę.
Znaleziono mostek, aleję lipową, sztachety parku.
— Czy to tu? zapytał z cicha Justyn.
Salvator potwierdził skinieniem głowy. Potem na znak milczenia przyłożył palce do ust.
Obydwa szli wzdłuż muru, lekko i cicho, jak dwa cie-