Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/879

Ta strona została przepisana.
VII.
Poszukiwania.

Nazajutrz o ósmej godzinie z rana, Justyn jak zazwyczaj otwierał klasę, ale z twarzą tak radosną, że malcy nawykli do widoku jego smutku, pytali się wzajem:
— Cóż to dziś stało się nauczycielowi? czy nie otrzymał jakiej wielkiej sukcesji?
Około tejże samej godziny, Salvator, z twarzą nieco więcej zafrasowaną, wchodził w główną a raczej w jedną ulicę miasteczka Viry, patrzył na prawo i na lewo i spostrzegłszy na progu drzwi piękną dziewczynę, która zdawała się powracać do domu, zbliżył się do niej z tak widocznym zamiarem pomówienia, że zatrzymała się na progu i poczekała.
— Panienko, zagadnął, czy byłabyś tak dobrą wskazać mi gdzie jest dom pana mera?
— Czy pan się pyta o dom pana mera? zapytała dziewczyna.
— Tak jest.
— Bo to widzi pan, jest dom pana mera i jest urząd merowski, odpowiedziała ładna dziewczyna z pięknym uśmiechem, zdającym się prosić o przebaczenie za lekcję topografji, jaką dała.
— Prawda, rzekł Salvator, powinienem się był wyrazić jaśniej. Chciałbym pomówić z panem merem, panienko.
— To możesz pan wejść, dodała dziewczyna, bo jesteś właśnie przed jego drzwiami.
I wszedłszy naprzód, wskazała drogę Salvatorowi. U drzwi jadalnego pokoju, spotkała kobietę w rodzaju sługi, której wydała niewielką miarę mleka, przeznaczoną, jak się zdawało, na śniadanie rodzinne; potem zwracając się do Salvatora!
— A teraz, może pan podróżny zechce pójść za mną? rzekła:
W owym czasie, kiedy jeszcze nie znano ani kolei żelaznych, ani pociągów spacerowych, zwykle obcego człowieka nazywano „podróżnym,“ tak dziś jeszcze nazywają zwiedzających góry Jura albo Delfinatu.
Salvator uśmiechnął się i poszedł za ładną dziewczyną.
Weszli na pierwsze piętro; dziewczyna otworzyła drzwi