do gabinetu, w którym siedział mężczyzna przy biurku i powiedziała:
— Ojcze, jakiś pan ma do ciebie interes.
Salvator, w ubraniu myśliwskiem, mógł śmiało uchodzić za „pana.“
Mer skinął głową i pisał dalej nie zważając na nadchodzącego, może obawiał się stracić wątek frazesu.
Przypadkiem, merem Viry był jeszcze w tym czasie ten sam urzędnik, z którym miał stosunek zacny pan Gerard przed siedmiu lub ośmiu laty, podczas strasznej katastrofy, jaka nawiedziła zamek.
Był to, jakeśmy powiedzieli w swoim czasie i miejscu, godny i uczciwy urzędnik, zatrącający nieco mieszczanina, nieco chłopa, człowiek prawy i naiwny, jakiego życzyć sobie mógł Salvator.
Po skończeniu frazesu obrócił się, ściągnął w tył czapeczkę grecką, naciągnął okulary na czoło i spostrzegłszy młodzieńca stojącego u drzwi.
— Czy to pan masz do mnie interes? zapytał.
— Ja, panie, odpowiedział Salvator.
— To proszę pana usiąść, odezwał się mer z gestem przypominającym ten, z jakim August zapraszał Cynnę.
I jednocześnie wskazał mu fotel, także w rodzaju krzesła rzymskiego. Salvator usiadł jak tylko mógł najbliżej mera.
— Czego pan sobie życzysz? zapytał mer.
— Objaśnienia, którego pan masz prawo mi odmówić, przyznaję, rzekł Salvator, ale które, mam nadzieję, będziesz tyle łaskaw, że mi udzielić zechcesz.
— Powiedz pan o co chodzi, a jeżeli rzecz nie jest przeciwną moim podwójnym obowiązkom, jako obywatela i urzędnika...
— Sądzę, że takie będzie pańskie zdanie... Ale nasamprzód, bez niedyskrecji, jak dawno jesteś tu pan merem?
— Od lat czternastu! odpowiedział poczciwy mer prostując się.
— To dobrze! rzekł Salvator. Obciąłbym więc dowiedzieć się od pana o nazwisku osoby zamieszkującej zamek Viry około roku 1820.
— O! panie, właścicielem wtedy był pan Gerard Tardieu.
— Gerard Tardieu! powtórzył Salvator, myśląc o tym
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/880
Ta strona została przepisana.