okrzyku, który tak często wyrywał się Róży podczas gorączki: „O, niezabijaj mnie, pani Gerard!“
— Dobry i przezacny człowiek, mówił dalej mer i który z ogólnym żalem naszym, opuścił to miejsce skutkiem strasznej katastrofy.
— Jaka zdarzyła się tu?
— Tu właśnie.
— Otóż to o tym wypadku chciałem pomówić z panem, rzekł Salvator, czy nie raczyłbyś mi pan go opowiedzieć?
Ci z czytelników naszych, którzy mieszkali albo mieszkają na prowincji, wiedzą, jak chętnie każdy mieszkaniec małego miasteczka chwyta najmniejszą okoliczność, mogącą przerwać jednostajność jego życia. Tych więc nie zadziwi ów promień radości, który zabłysł w oczach mera z Viry, gdy poczuł jakąśkolwiek dystrakcję w przybyciu opatrznościowego podróżnika. Radość błyszcząca w oczach poczciwego człowieka, była zniewagą rzuconą czasowi za jego powolność i wyrażała jasno tę drwiącą myśl: „Tyleż wygranego na nieprzyjacielu!“
Opowiedział Salvatorowi dzieje pana Gerarda, Orsoli, pana Sarrantego i dwojga dzieci, z najdrobniejszemi szczegółami, nie opuścił nic, coby mogło zaciekawić słuchacza, a nadewszystko przedłużyć opowiadanie. Chciałby był, kochany ten człowiek, mnożyć do nieskończoności ustępy tej krwawej przygody, by jak najdłużej zatrzymać tak szacownego gościa. Na nieszczęście, mierna była wyobraźnia pana mera z Viry: opowiedział więc w całej prostocie te straszliwe dzieje, które czytelnicy nasi już znają. Zkądinąd, opowiadał je ze swego punktu widzenia: tak, że osobą naczelnie zajmującą w tym dramacie był pan Gerard, który w sprawozdaniu czcigodnego mera z mordercy stał się ofiarą. Opowiadacz rozwodził się nad rozpaczą tegoż pana Gerarda. Strata mianowicie dwojga dzieci, według słów pana mera, była tak straszną dla jego dawnego mieszkańca, a to z powodu wielkiego przywiązania, jakie miał dla swego brata, że nigdy ani o nim, ani o nich nie mówił bez wybuchu łez.
Salvator słuchał poczciwego urzędnika z uwagą, która zjednała mu całą jego życzliwość. Po skończeniu zapytał:
— Ależ mówiłeś mi panie merze o panu Gerardzie, o Orsoli, o panu Sarrantim, i o dwojgu dzieciach...
— Tak, rzekł mer.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/881
Ta strona została przepisana.