Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/882

Ta strona została przepisana.

— A czy nie było jakiej „pani“ Gerard?
— Nie wiem, czyby pan Gerard miał żonę.
— Czy nie znałeś pan żadnej osoby nazwiskiem „pani Gerard?“ Przypomnij sobie dobrze.
— Nie... chybaby... poczekaj pan... I mer zaczął uśmiechać się chytrze. Poczekaj pan, mówił dalej, tak jest, tak jest, była tu jedna pani Gerard: to biedna Orsola, którą, ludzie, co ją sobie chcieli ująć nazywali „panią Gerard bo wiadomo panu dodał sentencjonalnie mer, że to zwyczajna słabość takich kobiet, żądać ażeby niżsi lub ci co od nich zależą, nazywali je imieniem, którego nie mają prawa nosić... Wiedziały też o tem biedne dzieci i kiedy chciały coś otrzymać od swej bony, zawsze wołały na nią: pani Gerard.
— Dziękuję panu, rzekł Salvator. A po chwili: I powiadasz pan, dodał, że pomimo wszelkich poszukiwań nie można było odnaleźć ani małego Wiktorka, ani Leonii?
— W żaden sposób! szukano jednak dobrze.
— Czy przypominasz pan sobie te nieszczęśliwe dzieciny, panie merze, zapytał Salvator.
— Doskonale.
— Jak też wyglądały?
— Jakbym je dziś jeszcze widział. Chłopiec miał ósmy rok do dziewięciu; był to piękny, świeży blondynek...
— Włosy bujne? zapytał Salvator z mimowolnym dreszczem.
— Długie włosy kędzierzawe, spadające mu aż na ramiona.
— A dziewczynka?
— A dziewczynka mogła być o rok młodszą.
— Czy blondynka, jak brat?
— O nie, panie; była to natura całkiem odmienna: szczupła i ciemna, z wielkiemi czarnemi oczyma, które były prześliczne, a z powodu szczupłości jej ciała, zdawały się zajmować całą twarzyczkę... O! ten pan Sarranti musiał to być wierutny łajdak, by skraść swemu dobroczyńcy sto tysięcy talarów i zamordować mu oboje dzieci!
— Lecz, pytał jeszcze Salvator, mówiłeś mi pan, zdaje mi się, że wspólnikiem pana Sarranti w morderstwie, miał być wielki pies, którego zawsze trzymano na uwięzi i który postrachem przejmował, jak tygrys.
— Tak, rzekł mer, pies, którego brat pana Gerarda sprowadził z sobą z Ameryki.