— I cóż się stało z tym psem?
— Podobno już powiedziałem panu, że w przystępie rozpaczy, pan Gerard porwał strzelbę i wypalił do niego.
— I zabił go?
— Niewiadomo czy na śmierć; ale ponieważ to był ogromny pies, być może, iż uniósł nabój.
— Czy nie przypominasz pan sobie nazwy tego psa?
— Czekaj pan... przypomnę sobie... Miał nazwę szczególną... taką... jakby to powiedzieć... Aha!... wołano nań Brezyl.
— Aha! wyrzekł w duchu Salvator. Brezyl, pewnym pan jesteś?
— O, najpewniejszym!
— I ten dziki pies nigdy nie rzucał się na dzieci?
— Przeciwnie, przepadał za niemi, szczególniej za Leonią.
— Teraz, panie merze, rzekł Salvator, pozostaje mi prosić pana o jedną jeszcze łaskę.
— O jaką? panie, o jaką?... zawołał mer, szczęśliwy, że może coś zrobić dla człowieka, który wypytuje z taką uprzejmością, a słucha z taką uwagą.
— Trudnoby mi było prosić o zwiedzenie zamku, który zamieszkany jest przez osoby nieznane, mówił Salvator, a jednakże... Zawahał się.
— Powiedz pan, powiedz! odezwał się mer; a jeżeli mogę dać objaśnienie...
— Obciąłbym mieć plan dolnego mieszkania, kuchni, śpiżarni, składu...
— O! panie, odparł mer, nic łatwiejszego. W czasie prowadzenia śledztwa, które przerwało się skutkiem nieobecności pana Sarranti, plany zrobiono podwójne...
— I cóż się z niemi stało, jeśli łaska?
— Jeden dołączony jest do akt znajdujących się w posiadaniu prokuratora królewskiego, drugi powinienby jeszcze być w moich papierach.
— Czy wolnoby mi było, zapytał Salvator, przerysować ten, co jest u pana?
— Czemu nie.
Mer po przetrząśnieniu kilku tek, trafił nareszcie na przedmiot poszukiwany.
— Otóż jest to czego pan żądasz, rzekł. A teraz, jeżeli życzysz sobie linii, ołówka, cyrkla, mogę panu tego wszystkiego dostarczyć.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/883
Ta strona została przepisana.