być dalej od niej jak czeczotka od gniazda, że patrzyli jeszcze. Weszli więc w zboże na palcach, idąc pocichu, ażeby nie zbudzić dziewczynki. Przeszli pole wzdłuż, a potem wszerz; obeszli naokoło, jak dojeżdżacz knieję, w której wpadł na trop zwierzyny. Nareszcie postanowili zbudzić dziewczynkę.
Otworzyła lazurowe oczęta, zdziwione lecz śmiałe. Rzekłbyś dwa żyjące bławatki. Patrzyła na dwóch mężczyzn bez żadnej obawy.
— A ty co tu robisz, dzieweczko? zapytał pan Miller.
— Odpoczywam sobie, proszę pana, odpowiedziała.
— Jakto, odpoczywasz? zawołali razem.
— Tak, zmęczyłam się bardzo, nie mogłam już iść, położyłam się i zasnęłam.
Pierwszem słowem dziewczynki tej, zbudzonej przez obcych, nie było wołanie matki.
— Powiadasz, żeś się bardzo zmęczyła, moje dziecię? powtórzył pan Miller.
— O! tak, panie, odpowiedziała dziewczynka, potrząsając głową dla poprawienia roztrzepanych włosków.
— Więc chodziłaś gdzieś daleko? zapytał znów nauczyciel.
— O! bardzo daleko, odrzekła dzieweczka.
— A gdzież są twoi rodzice?
— Moi rodzice? wyrzekła dziewczynka siadając i spozierając na nieznajomych z minką zdumioną, jak gdyby mówiono jej o rzeczach z nieznanego świata.
— Tak, rodzice, powtórzył łagodnie Justyn.
— Ależ ja nie mam rodziców, odpowiedziała dziewczynka z prostotą, takim samym tonem, jak gdyby im chciała powiedzieć: „Nie wiem o czem mówicie“.
Dwaj przyjaciele spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, a potem na nią z politowaniem.
— Jakto, więc nie masz rodziców? nalegał stary nauczyciel.
— Nie, panie.
— A gdzież twój ojciec?
— Nie mam.
— A matka?
— Nie mam.
— Któż cię wychował?
— Mamka.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/93
Ta strona została przepisana.