Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/947

Ta strona została przepisana.

nadto znajomego prawie wszystkim, rozstępowała się i robiła miejsce.
Po półgodzinnej walce, dobił się nareszcie do sztachet kościelnych, w chwili, gdy powozy żałobne, wychodzące z pałacu Rochefoucauld, mieszczącym się na ulicy św. Honorjusza, ukazywać się zaczęły.
W chwili, gdy ksiądz Dominik przeciskał się ku tym sztachetom, usłyszał jak jakiś człowiek czarno ubrany, z krepą na ramieniu, mówił półgłosem:
— Przed i podczas obrządku, nic... rozumiesz?
— A po obrządku? zapytał jeden z ludzi.
— Wezwie się ich do rozejścia.
— A jeżeli nie usłuchają?
— Aresztować.
— A gdy się będą bronić?
— Macie tłuczki?
— Naturalnie.
— To ich użyjcie.
— A znak?
— Oni dadzą sami... skoro zechcą nieść ciało...
— Ciszej! rzekł jeden z ludzi, jakiś mnich nas słyszy.
— A cóż to szkodzi! wszak księża są za nami.
Dominik uczynił ruch, jakby dla zaprzeczenia tej dziwnej solidarności; ale przypomniał sobie, że ojciec czeka, że jest pod ciężarem podwójnego oskarżenia, że tedy należało o ile można odwracać uwagę nietylko od ojca ale i od siebie samego. Zmilczał więc. Tylko serce ścisnęło mu się na widok tych ludzi i na to co oni mówili. Szedł dalej, i zdawało mu się, że widzi dużą liczbę ludzi uzbrojonych w tłuczki. Doszedł tym sposobem do portyku kościoła Wniebowzięcia.
Ubiór jego, który mu utorował drogę między studentami, jeszcze mu lepiej posłużył w samym kościele. U stępowano mu z drogi, i mógł wejść swobodnie.
Od razu spostrzegł ojca, który oparty o trzeci filar na lewo, nieruchomy jak posąg, spoglądał we drzwi kościelne.
Dominik poznał ojca chociaż go od siedmiu lat nie widział. Nic się nie zmienił: ten sam blask oczu, taż sama dzielność w twarzy, siła w całej osobie; tylko włosy mu posiwiały i cera zciemniała pod słońcem indyjskiem.
Ksiądz rozumiał, iż musi, napozór przynajmniej, udawać, że ojca nie zna. To też zbliżywszy się, zamiast go