— Tak panie, tak, nie chciałam spać aż do białego dnia, ale nie spałam już przez dwie noce, niechcący jakoś położyłam się na ziemi i zaraz też zasnęłam.
— Nie boisz się spać na powietrzu?
— A czego mam się bać? zapytała dziewczynka z tem dumnem zapytaniem ślepych i dzieci, którzy nic nie widząc, niczego się nie mogą obawiać.
— Ależ, rzekł pan Miller zdumiony zdrowym rozsądkiem, z jakim te wszystkie odpowiedzi były czynione, nie obawiasz się choćby zimna, wilgoci?
— O!... zawołała, a czyż to ptaszki i kwiaty nie sypiają w polu?
Tyle naiwnego rozumu w tak młodem dziecku, tyle wdzięku i niedoli, rozrzewniło serce dwóch przyjaciół.
Sama Opatrzność złożyła tam to dziecię dla pocieszenia Justyna i ukazała mu, że pod gwiaździstem sklepieniem niebios są istoty bardziej jeszcze odeń upośledzone.
Nie potrzebowali się radzić jeden drugiego, by powziąć postanowienie; obaj jednocześnie oświadczyli dziewczynce, że zabierają ją z sobą.
Ale dziewczynka odmówiła.
— Dziękuję wam, moi dobrzy panowie, rzekła, ja nie do was mam pismo.
— Nic nie szkodzi, odrzekł Justyn, pójdź z nami, a jutro kiedy tylko sama będziesz chciała, pójdziesz do brata swej mamki.
I jednocześnie młodzieniec podawał rękę sierocie, by pomódz jej przejść przez rów.
Ale dziewczynka znowu odmówiła i odpowiedziała, spoglądając na księżyc, ten zegar ubogich:
— Teraz jest około północy; dzień nadejdzie za trzy godziny, nie warto dla mnie się trudzić.
— Upewniam cię, że nie trudzimy się dla ciebie, odpowiedział Justyn, z ręką wciąż ku niej wyciągniętą.
— A przytem, dodał nauczyciel, gdyby przechodził oddział żandarmów, toby cię zabrali.
— A za co by mnie zabrali? odpowiedziała dziewczynka z tą dziecinną logiką, która czasami w kłopot wprowadza najbieglej szych prawników. Nikomu nic złego nie uczyniłam.
— Zabraliby cię żandarmi, moje kochane dziecię, nalegał Justyn, bo wzięliby cię za jedno z tych złych dzieci,
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/95
Ta strona została przepisana.