— Gdy ujrzysz pewnego grubasa, z nader zadowoloną miną, w szalu na szyi i kasztanowatej barwy czapce, wyrzec będziesz mógł z dumą: „Otóż i pan Poirier“!... A teraz, życzę ci dobrej nocy! Wygrzej dobrze numer jedenasty, bo pan Poirier wielki zmarzlak i pewno przeziębnie w drodze... Ale, ale... myślę, iż nie rozgniewałby się, zastawszy przygotowaną na stoliku przekąskę...
— Postaramy się!
— A ja głupiec, zapomniałem! odezwał się mniemany Charpillon.
— Cóż to?
— Najgłówniejszego! nie pije on innego wina tylko Bordeaux.
— Wyśmienicie, znajdzie butelkę.
— A zatem nic nie zostaje do życzenia, jak tylko posiadać oczy podobne twoim, ażeby patrzeć w lewo czy się czasem nie pali na prawo.
I zanosząc się od śmiechu Gibassier wyszedł z oberży.
W godzinę potem, mały wózek zatrzymał się przed wrotami oberży, wyskoczył zeń człowiek opisany, którego wprowadzono zaraz pod numer jedenasty, gdzie dobry posiłek oczekiwał na niego.
W pięć minut nowoprzybyły rozpoznał już wszystkie zakątki pokoju, jak gdyby zamieszkiwał go od dawna.
Był to człowiek nader łatwo zawierający znajomości i szybko przylegający do miejsca; w każdym jednak razie, wręcz oświadczył posługaczowi, iż nic od niego nie potrzebuje, że lubi jadać na osobności.
Pozostawszy zaś sam, stał się prawdziwym agentem i uchylił drzwi.
W tej chwili i pan Sarranti otworzył swoje dla wydania rozporządzeń pokojówce, która przyszła słać łóżko i zawiadomił ją, że powróci za dwie godziny.
— O! o! zawołał Gibassier, zdaje się, że mimo spóźnionej pory, sąsiad wychodzi na spacer; zobaczmy, gdzie też pójdzie.