— Tak, rozpieczętowała nad parą ów list, przepisała, a w dziesięć minut później mieliśmy już kopię w ręku.
— A w niej było?
— Toż samo co odźwierna mówiła, wreszcie czytaj.
Gibassier wyczytał co następuje:
„Kochany synu, od dziś wieczór znajduję się w mieście pod imieniem Dubreuil, a pierwsze odwiedziny moje były u ciebie. Nie zastałem cię w domu, ale zawiadomiono mnie, że ci przesłano pierwszy mój list, spodziewam się przeto, iż stawisz się jutro w kościele Wniebowzięcia o 12tej w południe, gdzie czekać będę przy trzeciej kolumnie na lewo od wejścia“.
— A! westchnął galernik, wybornie.
Przy ciągłej rozmowie wstąpili w progi świątyni punkt o dwunastej, gdzie wspartemu o filar ojcu, syn klęczący całował ręce, niewidziany przez nikogo.
Mylimy się, dostrzegli go Gibassier i Carmagnole.
Jeden rzut oka starczył dwom wysłańcom na ujrzenie Dominika klęczącego jeszcze; pana Sarranti już nie było.
— E, e! mruknął Carmagnole, mnich jest, ale nie widzę ojca.
Gibassier, wspięty na palce wpił wzrok jaszczurczy w tłumy i uśmiechnął się, mówiąc:
— Widzę go.
— Gdzie?
— Równolegle od nas w prawo.
— Dobrze.
— Patrz!
— Patrzę.
— A co tam widzisz?
— Akademika zażywającego tabaczkę z lubością.
— To dla ocucenia się: on myśli, że jest na posiedzeniu. A za akademikiem kogo widzisz?
— Ulicznika wyciągającego zegarek z kieszonki jakiegoś pana.
— To ażeby mógł powiedzieć godzinę ojcu swemu: dalej?