Strona:PL Dumas - Naszyjnik Królowej.djvu/191

Ta strona została przepisana.

— No, no, nie udawaj tylko zawziętego.
— Czemuż to?...
— Bo, mając już jednę maskę, nie masz potrzeby nakładać drugiej.
— Panie!...
— Znowu się gniewasz, u djabła, a niedawno tak byłeś łagodny?...
— Kiedy?... gdzie?...
— Przy ulicy Dauphine.
Beausire skamieniał. Oliwja parsknęła śmiechem.
— Milcz!... — zasyczało czarne domino, a potem, zwracając się do niebieskiego, dodało:
— Nie rozumiem, co mówisz, mój panie. Intryguj mnie szlachetniej, jeżeli potrafisz.
— Zdaje mi się. panie Beausire, że nic niema szlachetniejszego nad prawdę, czy tak — panno Oliwjo?...
— A!... pan i mnie zna także?...
— Przecież ten pan... nazwał cię tem imieniem przed chwilą?...
— A cóż tu jest prawdą? — odezwał się Beausire, powracając do rzeczy.
— To, że, bliski zabicia tej biednej damy, niema bowiem godziny całej — jak chciałeś ją życia pozbawić, powstrzymałeś się na dźwięk dwudziestu luidorów.
— Dosyć, panie!
— I owszem; odstąp mi zatem ramię tej pani, skoro masz dosyć.
— Widzę ja dobrze — mruknął Beausire, — że porozumieliście się ze sobą.
— Daję ci słowo, że nie.
— A!... jak można tak mówić?... — zawołała Oliwja.
— Zresztą — dodało domino błękitne — gdybyśmy się nawet porozumieli, to dla twojego dobra jedynie.
— Dla mojego dobra?... — Czy nie możnaby dać mi na to dowodu?...
— Chętnie.
— Ciekawym.
— Dowiodę ci zatem — kończyła błękitne domino — że obecność twoja tutaj o tyle jest dla ciebie niebezpieczna, o ile zniknięcie byłoby korzystne.
— Jakto?...
— Jesteś członkiem pewnej akademji, czy tak?...