tak daleko, panie ambasadorze! Nieprawdaż, panie Beausire?
— Ot sprytny chłopak! — zawołał kochanek Oliwji.
— Opowiedzże swój plan — odparł don Manoël chłodno.
— O kilkanaście mil za Paryżem — rzekł Beausire — ten sprytny chłopiec, naturalnie w masce, pokaże dwie lufy pistoletów naszemu pocztyljonowi; skradnie nam weksle, nasze djamenty, kilka kułaków wpakuje panu Bochner, i figiel będzie skończony.
— Mnie się inaczej ta rzecz przedstawia — odezwał się pokojowiec. — Ja widzę panów Beausire i Bochner, odpływających z Bayonne do Portugalji.
— Wybornie!
— Pan Bochner, jak wszyscy niemcy, przepada za morzem i spaceruje po pokładzie. Przy pierwszem wzburzeniu bałwanów, wychyla się z pokładu i wpada w morze. Pudełko, djamenty utoną z nim razem, i koniec. Czemużby morze nie miało przyjąć brylantów choćby za miljon franków, skoro w swych głębiach potrafiło ukryć okręty z Indji hiszpańskich, wiozących ładunek złota.
— Tak, teraz rozumiem — powiedział portugalczyk.
— Nareszcie — mruknął Beausire.
— Ale — ciągnął don Manoël — za ulotnienie się brylantów zamykają w Bastylji, a za to, gdy kto każe patrzeć w morze panu jubilerowi, wieszają.
— Za kradzież brylantów czeka więzienie, tak — odrzekł komandor — lecz ani na chwilę posądzonym być nie można, że się utopiło człowieka.
— Zresztą, zobaczymy jak przyjdzie co do czego — dodał Beausire. — A teraz każdy do swego dzieła. Kierujmy amabasadą, jak wzorowi portugalczycy, ażeby powiedziano o nas: chociaż nie byli prawdziwymi ambasadorami, ale na nich wyglądali. Zawsze to pochlebne. Przeczekajmy te trzy dni.
Strona:PL Dumas - Naszyjnik Królowej.djvu/241
Ta strona została przepisana.