czytania go z pilnością ojca, rozważającego przymioty lub wady swojego ukochanego syna.
Skończywszy czytanie, odezwał się do starej sługi:
— Patrz, Aldegondo, jaki ładny numer, czy go czytałaś?
— Nie jeszcze; zupa mi się jeszcze nie ugotowała — odparła stara.
— Prawdziwie zadowolony jestem z niego — rzekł gazeciarz, wyciągając na mizernem posłaniu mizerniejsze jeszcze ramiona.
— Tak — odparła Aldegonda — ale czy pan wie, co w drukarni o panu mówią?
— Cóż takiego?
— Mówią, że tym razem pan z pewnością nie wywinie się od Bastylji.
— Za dzisiejszy numer kupię ci na fartuchy — odrzekł gazeciarz, owijając się podejrzanej białości prześcieradłem. — Czy już dużo rozkupiono egzemplarzy?
— Nie jeszcze, i fartuchy moje nie będą zbyt ładne, jeżeli tak dalej pójdzie. Czy przypomina sobie pan ten pyszny numer przeciw panu de Broglie: nie było jeszcze dziesiątej, a sto numerów było już sprzedanych.
— A ja aż trzy razy musiałem zmykać na ulicę Augustjańską — mruknął Réteau — każdy szelest nabawiał mnie gorączki. Co wojskowi to gbury.
— A ja powiadam panu — ciągnęła uparta Aldegonda — że dzisiejszemu numerowi ani się równać z tamtym o panu de Broglie.
— Mniejsza o to — rzekł Réteau — ale nie będę miał tyle bieganiny i przynajmniej spokojnie zjem zupę. — A wiesz ty dlaczego, Aldegondo?
— Doprawdy nie, proszę pana.
— Bo zamiast napadać na pojedyńczego człowieka, napadam na całą partję, zamiast jednego wojskowego, atakuję panią królowę.
— Królowę! Bogu niech będą dzięki — mruknęła stara. — Kiedy tak, to może pan być spokojny; jeżeli napadasz na królowę, będzie pan obnoszony w triumfie, wyprzedamy numery, a ja będę miała paradne fartuchy.
Dzwonią — rzekł Réteau, wracając do łóżka.
Stara pospieszyła do kantoru, znajdującego się na parterze.