Gdy wszystko to się działo przy ulicy Neuve-Saint-Gilles, pan de Taverney, ojciec, przechadzał się po swoim ogrodzie, a za nim dwaj lokaje popychali fotel na kółkach.
Szedł, drepcąc, z rękami w zarękawku, a co pięć minut fotel, toczony przez lokajów, zbliżał się, dając mu możność spoczynku po tej nużącej już dla niego przechadzce. Lubował się też wypoczynkiem, mrużąc oczy od słońca, gdy od strony domu nadbiegł odźwierny, wołając:
— Pan kawaler de Taverney!
— Mój syn! — rzekł starzec z rozkoszą, pełną dumy.
I gestem odprawił lokajów.
— Chodź, chodź! Filipie — ciągnął baron — w porę przybywasz, pełną mam głowę świetnych pomysłów. E! cóżeś taki skwaszony... Zły jesteś?
— Ja? nie, panie.
— Wiesz już o rezultacie sprawy?
— Jakiej sprawy?
— Mówię o sprawie balowej.
— Jeszcze mniej rozumiem.
— O balu w Operze.
Filip zapłonił się, co starzec spostrzegł.
— Nierozważnyś — rzekł, — postępujesz jak źli marynarze: skoro tylko wiatr im sprzyja, wydymają nim wszystkie żagle. Pozwalasz sobie zanadto, ty, tak nieśmiały niegdyś, tak delikatny i wstrzemięźliwy, teraz ty ją kompromitujesz!
Filip zerwał się z siedzenia.
— O kim pan mówi?
Strona:PL Dumas - Naszyjnik Królowej.djvu/264
Ta strona została przepisana.
XXXIV
GŁOWA RODZINY TAVERNEY‘ÓW