Ta strona została przepisana.
płynęło, i nie było słychać żadnego wystrzału.
Rzuciłem się do pojazdu, nieśmiejąc otworzyć oczu. W tém drzwiczki się odemknęły.
— »Kantillonie! szpady, rzekł mój pan.
»Podałem mu. Gdy brał szpady postrzegłem na palcu pierścień kapitana.
— »A.. a... ojciec panny Maryi? zapytałem.
— »Nie żyje.
— »Więc te szpady
— »Są dla mnie.
— »Na miłość Boga! pozwól mi iść z sobą.
— »Chodź, jeżeli chcesz.
»Wyskoczyłem z pojazdu. Moje serce zrobiło się tak małe, jak ziarnko musztardy, drżałem jak galareta. Pau mój wracał do lasku, ja szedłem za nim.
»Zaledwośmy kilkanaście postąpili kroków, gdy postrzegłem stojącego P. Alfreda i śmiejącego się ze swoimi sekundantami. — Strzeż się, rzekł mój pan, odpy-