Strona:PL Dumas - Pamiętniki D’Antony T1-2.djvu/295

Ta strona została przepisana.

dnienie, ta bowiem prócz tego, mimo woli zawsze jest obecną myśli.
Szedłem więc na spotkanie jego z miną na wpół przymuszoną, z miną autora, któremu przerwano w chwili, kiedy się najbardziéj tego lękał; postrzegłszy zaś jego nadzwyczajną bladość i pomieszanie, rzekłem: — Cóź ci to? co się przytrafiło?
— Oh! czekaj, zaraz ci opowiem; sam nie wiem, może to we śnie, albo ja oszalałem.
To mówiąc rzucił się do fotelu wspierając swe czoło na obje dłonie.
Spojrzałem na niego z zdumieniem: włosy miał dźdżem zmoczone, bóty, kalosze i cały dół majtek obrzyzgane błotem. Zbliżyłem się do okna; pod gankiem stał kabryolet i jego sługa. Nic nie rozumiałem.
— Byłem na smentarzu Pere-Lachaise, rzekł.
— O dziesiątéj z rana?
— O siódméj... przeklęty bal maskowy!