Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T1.pdf/33

Ta strona została przepisana.

— Być może — rzekł Schomberg — ale panie Bussy d‘Amboise, nie przystoi prawić do nas z konia, gdy my jesteśmy pieszo.
Ręka młodzieńca, ubrana w biały atłas, wychyliła się z pod płaszcza, rzuciła błyskawicę, a Bussy nie pojął co znaczyło to poruszenie i wziął je za pogróżkę.
Właśnie miał odpowiedzieć jak przywykł, gdy poczuł, że koń chwieje się pod nim.
Schomberg ze zręcznością sobie właściwą, której nieraz dał już dowody, rzucił ciężki sztylet, przeciąwszy żyły w nodze koniowi, sił go pozbawił. Sztylet pozostał w ranie, jak nóż ogrodniczy w drzewie.
Zwierzę ciężko stęknęło i padło na kolana.
Bussy przygotowany na wszystko, zeskoczył na ziemię ze szpadą w ręku.
— A! nieszczęsny — zawołał — mój koń ulubiony!... drogo mi za to zapłacisz.
Ponieważ Schomberg uniesiony odwagą, nie mógł obliczyć uderzenia Bussego, jak nie można przewidzieć ukąszenia węża zwiniętego w kłębek, szpada Bussego przebiła goleń zapaleńca.
Schomberg krzyknął strasznie.
— A co, umiem dotrzymać słowa? — zawołał Bussy. — Trzeba było mierzyć we mnie w Bussy, a nie w konia mój panie.
I w mgnieniu oka, gdy Schomberg chustką obwiązywał ranę, Bussy w twarze i piersi napastników, godził swą szpadą, nie chcąc przywołać pomocy i uważając to za niegodne siebie.
Tylko obwinąwszy rękę płaszczem, aby mu służył za puklerz, starał się dostać do muru, aby go z tyłu nie wzięto.