Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T1.pdf/38

Ta strona została przepisana.

Bussy nie mógł oznaczyć, jak długo był w omdleniu.
Kiedy się ocknął, zimny wiatr twarz mu owiewał, głosy chrapliwe i niezgodne wpadły do uszu.
Otworzył oczy, sądząc, że ujrzy obrazy ze sklepienia, albo niewiastę z portretu — próżne złudzenie. Wszystko znikło. Po prawej jego stronie stał człowiek w szarem odzieniu, w fartuchu białym krwią poplamionym; na lewo zakonnik Augustjanin z ulicy Temple, który podniósł mu głowę; wprost niego jakś staruszka, szepcząca pacierze.
Błądzące oko Bussego spoczęło na murach przed nim się wznoszących i podniosło się dla zmierzenia ich wysokości; poznał wtedy Temple, straszną basztę, a nad nią ujrzał biały obłok, lekko pozłocony przez wschodzące słońce.
Bussy był poprostu na ulicy, albo raczej nad fosą, Tempie otaczającą.
— Dziękuję, moi dobrzy ludzie — rzekł — żeście mię tutaj przynieśli; potrzebowałem powietrza. Ale mogli mi go udzielić otworzywszy okna, a pozostawić na wygodnem, adamaszkowem łóżku. Nic to nie szkodzi, moi przyjaciele, mam ja tu, jeżeliście sami nie wzięli, czem opłacić wasze usługi. Bierzcie, bierzcie, moi przyjaciele.
— Ależ, zacny panie — rzekł rzeźnik — myśmy cię tu nie przynosili wcale. Tu cię napotkaliśmy i tu jesteś.
— Cóż u licha! — rzekł Bussy — a młody lekarz gdzie się podział?
Obecni spojrzeli po sobie.
— To reszta nieprzytomności — rzekł Augustjanin i zwrócił mowę do Bussego.
— Moje dziecię, czy nie chcesz się wyspowiadać?