Strona:PL Dumas - Pani de Monsoreau T2.djvu/110

Ta strona została przepisana.

— Pójdź — rzekł starzec, uściskawszy Joannę.
Ponieważ nie spostrzegł dwóch jej towarzyszów, postępował ku zanikowi krokiem równym i mechanicznym, a za nim obydwa psy, które nie miały czasu obejrzeć i obwąchać podróżnych.
Powierzchowność zamku była bardzo smutna; wszystkie okiennice zamknięte, rzec można, że był to wielki grobowiec.
Słudzy czarno ubrani kręcili się tu i owdzie.
Saint-Luc spojrzeniem zapytał żonę, czy to spodziewała się w zamku zastać.
Joanna zrozumiała, że zaś sama pragnęła wyjść jak najprędzej z niepewności, zbliżyła się do barona i ujęła go za rękę.
— A Diana? — rzekła — niema jej w domu?
Starzec osłupiał, jakby rażony piorunem, i spojrzał z wyrazem przejmującym trwogą.
— Diana?... — wyrzekł tylko.
Psy na dźwięk tego imienia, uniosły mordy i zawyły żałośnie.
Bussy zadrżał.
Joanna spojrzała na Saint-Luca, który nie wiedział, czy ma iść dalej, czy się cofnąć.
— Diana! — powtórzył starzec, jakby potrzebował czasu na zrozumienie pytania. — Więc nic nie wiesz?...
Głos jego słaby i drżący przeszedł w łkanie.
— O czem? czy się tu zdarzył jaki wypadek? — krzyknęła Joanna wzruszona, załamując ręce.
— Diana umarła! — zawołał starzec, z rozpaczą wznosząc ręce ku niebu; jednocześnie potok łez spłynął mu po twarzy.
— Umarła! — powtórzyła Joanna, usłupiała z przestrachu, blednąc jak widmo.
— Umarła! — rzekł Saint-Luc z czułem politowaniem dla starca.